Ssaki neotropików odkryte przez polskich naturalistów

Autor: Łukasz Piechnik & Przemysław Kurek

  • Konsultacja naukowa: zespół
    Wydawnictwo: Instytutu Botaniki PAN – Kraków
    Data wydania: 2016
    ISBN: 978-83-62975-29-7
  • Wydanie: papierowe
    Oprawa: twarda
    Liczba stron: 356
Książka prezentuje unikalne informacje o dorobku polskich przyrodników i eksploratorów Ameryki Południowej w XIX i na początku XX wieku. Autorzy prezentują działalność polskich naturalistów skupionych głównie wokół warszawskiego Gabinetu Zoologicznego opisując ich dorobek w kontekście historycznym i przyrodniczym.
Praca ta promuje i wydobywa z zapomnienia postaci i dokonania polskich zoologów (część historyczno-biograficzna) oraz szczegółowo opisuje ich dorobek w postaci odkryć nowych dla nauki gatunków ssaków (część zoologiczna).
Niejednokrotnie zwierzęta te są do dziś mało znane współczesnej nauce a specjaliści z obu Ameryk i Europy często nie mają świadomości, że poznanie tych gatunków zawdzięczają Polakom i ich niezwykłej determinacji w poznawaniu przyrody nowego lądu. Praca ta jest efektem szerokiej korespondencji z muzeami oraz badaczami i specjalistami z całego świata, a także własnego przeglądu i weryfikacji zapomnianych zbiorów muzealnych.
informacja wydawcy

Wbrew twierdzeniom niektórych znajomych uważam, że zajmowanie się historią nauki jest celowe, potrzebne i twórcze. Szczególnie radośnie, co dość oczywiste przy moich zainteresowaniach badawczych, witam książki dotyczące polskich eksploratorów Ameryki Południowej. Taką właśnie pozycją są Ssaki neotropików…. Niezmiernie spodobało mi się użyte w tytule słowo: „naturaliści”. Termin ten rzadko pojawia się w polskich tekstach, a w sumie szkoda. Należy jednak od razu nadmienić, że jest to romanizm, który ma nieco odmienne znaczenie w języku polskim, niż we francuskim. W niniejszym tytule pojawia się jako kalka językowa, co nie jest poprawne, ale dla mnie ma pewien urok i nie czynię z tego zarzutu. Naturalista to po polsku „zwolennik, przedstawiciel naturalizmu w literaturze, w sztuce, w filozofii”, po francusku zaś w pierwszym znaczeniu „specjalista nauk przyrodniczych”, a także „preparator” (tłum. – MW).

Książka pisana i wydana przez naukowców, szeroko (jak wynika z podziękowań) konsultowana, po redakcji naukowej i korekcie nie ustrzegła się jednak błędów merytorycznych. Twarda oprawa, kredowy papier, niektóre ilustracje, a także indeksy i ciekawa bibliografia w zasadzie wyczerpują jej pozytywny potencjał. Śpieszę wytłumaczyć dlaczego. Mam w swojej klasyfikacji książek kategorię: untagged – czyli prace o nieznanej (przynajmniej mnie) grupie docelowej i ta pozycja właśnie do nich należy.

Konstrukcja pracy jest nietypowa i potencjalnie ciekawa, ale realizacja jest już dla mnie niepojęta. Składa się ona z fragmentów biograficzno-historycznych przeplatanych częściami zoologicznymi. Główny problem polega na tym, że te dwa typy tekstu absolutnie nie składają się w spójną całość. Części dotyczące biologii są po prostu kartami katalogowymi opisu systematycznego z podaniem nazwy polskiej i łacińskiej, taksonomii, morfologii, rozmieszczenia geograficznego i biotopu, biologii i ekologii, historii odkrycia i opisania, zagrożeń i ochrony gatunkowej, gatunków podobnych i klucza do rozpoznawania. Ufffff…. świetnie i profesjonalnie – tylko po co? Zoolog wie i potrafi sięgnąć do źródła, zresztą w perspektywie południowoamerykańskiej różnorodności biologicznej jest to – nie oszukujmy się – marginalny wycinek. Nieprofesjonaliście zaś tak detaliczny opis kilkunastu gryzoni (które dla niewprawnego oka, na pierwszy, drugi, a nawet trzeci jego rzut wyglądają tak samo), kilku nietoperzy i nielicznych innych zwierząt nie jest do niczego potrzebny ani co zdecydowanie ważniejsze – ciekawy. Należy tu dodać, że większość z przedstawionych zwierząt ma niezmiernie zbliżoną taksonomię, morfologię, rozmieszczenie geograficzne i biotop, biologię i ekologię, historię odkrycia i opisania, oraz dotykające je zagrożenia i ochronę gatunkową. Wzbogacimy zatem swoją wiedzę głównie o niecodzienne polskie nazwy gatunkowe: innoryżak wytworny, inkomysz malowana, sierściak Jelskiego, pakarana Branickiego, kłuiszka kolczasta, andowiak Taczanowskiego, goblinek Kalinowskiego, tukotuko tajemniczy, dymnica motylowa i parę innych.

Dodatkowo w częściach historycznych książka okraszona jest bardzo dużą ilością przypisów (tzw. dolnych). Nie można czynić z tego zarzutu tekstowi naukowemu (wręcz przeciwnie – to jego zaleta), jednak w pracy popularnonaukowej, na dłuższą metę, w takiej ilości one po prostu przeszkadzają. Przedstawione biogramy są bardzo szczegółowe i niektóre z nich stają się przez to trochę nudne, przyjmując postać kalendariów-wyliczanek.

Najciekawsze w książce są dwa pierwsze rozdziały dotyczące ogólnie przyrody neotropików i historii badań przyrodniczych w Ameryce Południowej (łącznie 70 stron) oraz zakończenie i one powinny być też najlepsze. W zasadzie lekturę można przerwać po ich przeczytaniu i tylko na wyrywki przejrzeć sobie pozostałą część. Trzeba jednak skomentować parę kwestii pojawiających się we wspomnianych rozdziałach, bowiem okazują się one niestety najsłabszą stroną książki. Nasamprzód: co oznacza stwierdzenie: „lasy Amazonii pierwotnie zajmowały powierzchnię” (s.12)? Czytelnik może być trochę skonfundowany bowiem nie wiadomo o jaką „pierwotność” chodzi. Dziś wiemy, że lasy amazońskie nie istniały „od zawsze”, ich zasięg zmieniał się znacząco nawet w czwartorzędzie, a niektórzy twierdzą, że w ogóle na początku tego okresu nie istniały. Bardzo szybko również pojawiający się las zaczyna być modyfikowany przez człowieka (obecnego w Ameryce Południowej już przed jego powstaniem). Powtórzę: o jaką zatem pierwotność chodzi? Dodatkowo w stwierdzeniu Autorów ukryte jest inne założenie, które w ich tekście nie jest wystarczająco wyjaśnione: co to jest Amazonia? To pozornie banalne pytanie okazuje się wcale istotne, kiedy zaczynamy wertować literaturę tematu i co rusz napotykamy na inną definicję obszaru/zasięgu Amazonii i lasu amazońskiego. Oczywiście istnieje pewien konsensus wśród badaczy i można zaproponować konkretne granice – Autorzy niniejszej książki tego jednak nie czynią. Co więcej nie dają w omawianym fragmencie żadnego przypisu, którymi gdzie indziej hojnie szafują. Jedyna obecna „w okolicy” praca to polskie opracowanie dotyczące zagadnień współczesnego kurczenia się lasów tropikalnych, wydane w roku 1999, a więc bez mała 20 lat temu – to trochę dużo jak na prężnie rozwijającą się ekologię i paleoekologię neotropików.

Moim zdaniem Autorzy pisząc o najstarszych dziejach i „mieszkańcach” tworzącej się Ameryki Południowej znacząco nie doceniają roli geologii (czy sytuacji paleogeograficznej), co prowadzi ich do zbyt daleko idących uproszczeń. Możemy zgodzić się, że do oddzielenia Ameryki i Antarktydy doszło w oligocenie ok. 33 mln lat temu, chociaż wydarzenia tego zazwyczaj tak dokładnie się nie datuje pozostając przy stwierdzeniu „w oligocenie” (czyli między 33.9 a 23.03 mln lat temu wg. International Chronostratigraphic Chart 2016). Przeczytajmy jednak dwa zdania, na stronie 21: „Po rozpadzie Gondwany w późnym mezozoiku i na początku kenozoiku Ameryka Południowa była połączona lądem jedynie z Antarktydą.” oraz na stronie 23: „świeżo powstała „wyspa”, jaką stanowiła Ameryka Południowa we wczesnym oligocenie, była jeszcze niezbyt oddalona od sąsiednich kontynentów, a zwłaszcza Afryki”. Te dwa zdania wzajemnie sobie przeczą. Wydatujmy je i jeszcze raz zestawmy ze sobą. Z pierwszego dowiadujemy się, że Ameryka Południowa pomiędzy 67 a 64 mln lat temu „była połączona lądem jedynie z Antarktydą”. Z drugiego zaś, że ok. 33.9-28 mln lat temu była ona „świeżo powstałą „wyspą””. Czyli po 33 milionach lat była wciąż świeżo powstałą wyspą?!? Dodajmy tu, że sformułowanie „niezbyt oddalona od sąsiednich kontynentów, a zwłaszcza Afryki” jest delikatnie mówiąc nieprecyzyjne, bowiem odległość tę we wczesnym oligocenie szacuje się już na co najmniej 2000 km.

Ameryka Południowa „wyspą” była rzeczywiście długo, wystarczająco długo, żeby wykształciło się na niej bardzo wiele endemicznych gatunków. To „długo” nie stanowi mimo wszystko, jak piszą Autorzy „większości ery kenozoicznej”. Policzmy: kenozoik to 66 mln lat, przez chwilę (ok. 1 mln lat) istnieje jeszcze połączenie Ameryki Południowej i Północnej (tzw. GAAR-landia), do co najmniej 30 mln lat temu istnieje połączenie z Antarktydą, zaś od ok. 3 mln lat temu ponownie pojawia się ciągłe połączenie z Północą (Przesmyk Panamski). Czyli Ameryka Południowa jest wyspą przez ok. 27 mln lat. To stanowi niecałe 41% ery kenozoicznej, czyli jednak nie „większość”. Zresztą wspomniane wyżej 3 mln lat jako data powstania Przesmyku Panamskiego jest dużym uproszczeniem, bowiem szacuje się dziś, że już 10 mln lat temu pierwsze lądowe fragmenty późniejszej Ameryki Środkowej zaczęły umożliwiać coraz intensywniejszą wymianę fauny i flory między Amerykami.

Najstarsze ssaki (a dokładniej cynodonty ssakokształtne) pojawiają się ok. 225 mln lat temu, w górnym triasie. Początek rozdzielenia Ameryki Południowej i Afryki (rozpad Gondwany-2) ma miejsce ok. 100 mln lat temu, na przełomie dolnej i górnej kredy. Najstarsze fazy ewolucji i specjacji ssaków są wciąż trudne do jednoznacznej interpretacji, niemniej w momencie rozpadu Gondwany-2 istnieją już torbacze i łożyskowce. Podejrzewa się także, że żył już na niej tzw. „wspólny przodek” południowoamerykańskich szczerbaków i afrykańskich afroterów. Te dwie pierwotne grupy współczesnych ssaków wykazują pewne, lecz niewielkie podobieństwo. Wiadomo w końcu, że eksplozja ewolucyjna ssaków nastąpiła po lub w okresie wymierania dinozaurów, czyli od 66-65 mln lat temu. W tym też okresie (przełom kredy i paleogenu) Amerykę Południową od Afryki dzielił już Ocean Atlantycki o szerokości co najmniej 1500 km. Odległość ta nieustannie rośnie i – jak już wyżej wspomniano – w oligocenie wynosiła 2000 km, a dziś niecałe 3000 km. Zatem sformułowanie: „na tereny obecnej wschodniej Brazylii, drogą morską na „tratwach z roślinności” dryfowały z zachodnioafrykańskich wybrzeży pierwsze niewielkie gryzonie” jest wizją tyleż romantyczną, co nieprawdziwą. Sugerowanie dalej (s. 24), że naczelne przybyły do Ameryki Południowej tą sama drogą, wprost z Afryki, ok. 30 mln lat temu (czyli pokonując rzeczone 2000 km po oceanie) jest już poważnym błędem merytorycznym. Dziwi to niezmiernie w tekście spod pióra zoologów, bowiem od dość dawna uważa się, że rozejście się linii filogenetycznych małp wąskonosych (czyli żyjących dziś w tzw. Starym Świecie Catarrhini) i szerokonosych (czyli małp Nowego Świata Platyrrhini) nastąpiło ok. 30 mln lat temu. Zwracam uwagę na te fakty, bowiem rola najpierw Laurazji, a potem Ameryki Północnej i przedplejstoceńskich lądowych połączeń z południem (jak wspomniana już GAAR-landia) jest w tekście zupełnie pominięta. Natomiast właśnie ta północna droga była najprawdopodobniej „źródłem” pochodzenia wielu organizmów zasiedlających Amerykę Południową najpierw w kredzie, a potem w trzeciorzędzie (jak np. słynna Branisella sp., pierwsza znana małpa szerokonosa datowana na 25 mln lat temu). Takich lapsusów i niedopuszczalnych uproszczeń jest w tekście niestety więcej (np. sugestia, że megafauna to zwierzęta ważące ponad tonę – s.32; czy nazywanie pierwiastków minerałami – ss. 224 i 231). Na dodatek Autorzy często posługują się językiem żargonowym (specjalistycznym), co utrudnia odbiór tekstu, a czasem jest zabawne (ale niepoprawne). Zdarzają się też błędy stylistyczne (np. ss.158, 197, 219), a nawet ortograficzne (s.126).

Jeśli chodzi o warstwę historyczną, odnosząc się do pierwszych opisów Ameryki Południowej pominięto w książce zupełnie temat niezwykle ciekawy, a mianowicie opisy tzw. fauny fantastycznej. Także problem pomyłek i europocentrycznego punktu widzenia (np. lama będąca w oczach konkwistadorów owcą) nie doczekał się komentarza. Niemniej pojawiają się nazwiska większości badaczy, którzy przemierzali i opisywali ten kontynent, z jednym wyjątkiem. Pomiędzy szeregiem postaci polskiego pochodzenia brak choćby jednego zdania o wybitnym podróżniku, antropologu, kolekcjonerze i preparatorze Borysie Malkinie – uważam to za duże uchybienie.

Zakończenie ma tylko 2,5 strony i pozostawia duży niedosyt. W pracy jest tyle ciekawych wątków historycznych, osobowych, anegdotycznych, tyle różnych perspektyw (osobista, rodzinna, społeczna, polityczna, naukowa), że można dopisać rozległą analizę, czy esej w stylu prac Jamesa Burke’a (pamiętacie Państwo jego rubrykę w Wiedzy i Życiu, a także wydaną również po polsku książkę Skojarzenia?). Tego nie ma – to stracona szansa na uczynienie książki czymś więcej niż niespójną wyliczanką.

Podsumowując, nie wiem do kogo jest ta praca skierowana. Dla czytelnika-niespecjalisty będzie w dużej części nudna. Zawiera na dodatek pewną dozę błędnych informacji. Dla specjalistów biologów w sumie będzie chyba mało przydatna, dla historyków „połowicznie” ciekawa. Stąd wynika niestety dość niska ocena, którą proponuję. Szkoda, bo zupełnie bez „narodowej” pychy i nacjocentryzmu, cały czas potrzebujemy nowych prac, dzięki którym poznamy postacie oraz losy wybitnych, ciekawych i po prostu rzetelnie pracujących, a niemal zapomnianych Polaków.

———————————————————

UWAGA! Pod poniższym linkiem zamieszczamy uwagi autorów książki, odnoszące się do powyższej recenzji, a pod nimi odpowiedź recenzenta wraz z powtórną analizą książki, która poskutkowała także zmianą jej oceny merytorycznej. Analizę recenzenta zamieszczamy w całości z szacunku dla jego mrówczej pracy i cierpliwości w merytorycznym odpowiadaniu na dyskusyjną etycznie postawę autorów książki.

Uwagi autorów książki do recenzji: http://bit.ly/2qkvGBg

Odpowiedź recenzenta wraz z powtórną analizą książki

Z uwagą przeczytałem obszerną odpowiedź Autorów książki „Ssaki neotropików…” na moje omówienie tej pozycji, zamieszczone w serwisie popularnonaukowym Mądre Książki. Forma i treść tej odpowiedzi postawiła mnie w zasadzie w obowiązku udzielenia dodatkowych wyjaśnień (również przez wzgląd na szacunek dla Autorów, Wydawców i przede wszystkim Czytelników), co niniejszym czynię. Muszę się też nieskromnie pochwalić, że niezmiernie mile połechtało moje ego stwierdzenie Autorów, że odnoszą się: „do ważniejszych merytorycznych uwag Recenzenta”, ponieważ byli uprzejmi odnieść się do (zacytować) 126 ze 136 linijek tekstu (w całości 10 z 11 akapitów). Pominęli jedynie ostatni akapit – podsumowanie. Niezmiernie miło słyszeć, że aż 92.65% mojego omówienia zawiera „ważne merytorycznie uwagi”. Trochę jednak to moje zadowolenie zepsuło i spowodowało u mnie dysonans poznawczy sformułowanie znajdujące się z kolei na końcu tekstu: „Przede wszystkim jednak [recenzja] nie jest merytoryczna”. W efekcie nie rozumiem, czy napisałem omówienie zawierające niemal same „ważne uwagi merytoryczne”, czy omówienie zupełnie „niemerytoryczne”?

Zacznę od spraw podstawowych. Po pierwsze zatem portal Mądre Książki to – jak napisano w jego wstępniaku – „niekomercyjny serwis poświęcony literaturze popularnonaukowej”. Po drugie z uporem i konsekwentnie nazywam moje teksty umieszczane na tym portalu omówieniami, nie zaś recenzjami nie należy ich zatem czytać jako wyczerpujących recenzji naukowych.

Autorzy sami przysłali książkę do Redakcji portalu Mądre Książki, zakładam zatem, że byli w pełni świadomi, iż będzie ona oceniana jako książka popularnonaukowa. Uważam też, że mam w związku z tym pełne prawo czytać i oceniać tę pracę jako niespecjalista, bowiem właśnie do takiego czytelnika skierowane są prace popularnonaukowe czy popularyzatorskie. Zakładam wreszcie, bez nadmiernej skromności, że po kilkudziesięciu latach czytania różnych prac naukowych i popularnonaukowych nabyłem choćby minimalnego wyczucia i umiejętności oceny książki popularnonaukowej nawet jeśli jest ona spoza mojej specjalności. Skoro zaś już o tym mowa, to pozwolę sobie zauważyć, że jestem z wykształcenia… naturalistą. Wyjaśnię, że w XIX wieku do tej grupy zaliczano między innymi K. Darwina, Ch. Lyella czy G. Couviera. Nie mam zamiaru tym porównaniem poprawiać własnej samooceny, ale prościej jest wymienić „ikony” XIX-wiecznych nauk przyrodniczych niż przytaczać drugo- czy trzecioligowe nazwiska, a następnie wyjaśniać kim byli. Cóż, być może w tej konstatacji tkwi wyjaśnienie mojej skłonności do czytania prac „naturalistycznych”, czyli po prostu przyrodniczych. Tak się przy okazji składa, że niedawno sam „popełniłem” artykuł z zakresu historii nauki, a dokładniej dotyczący historii polskich badań archeologicznych w Amerykach i przede wszystkim ludzi, którzy je prowadzili. Nie jest to z pewnością tekst wybitny i mam już do niego pewien krytyczny dystans – mogłem napisać go lepiej. Jak każdy autor mam też oczywiście do niego sentyment, choćby dlatego, że przygotowywałem go w sumie przez dwa lata (a to „tylko” 30 stron druku). Nie śmiem jednak twierdzić, że jest to tekst, do którego każdy ma koniecznie sięgnąć i z pewnością nie jest on popularnonaukowy, choć w gruncie rzeczy powinien być zrozumiały dla każdego (oczywiście władającego językiem angielskim).

Skoro jesteśmy już przy terminie „naturalista”… W krytykowanym przez Autorów omówieniu napisałem, że: „dla mnie ma [on] pewien urok i nie czynię z tego [użycia] zarzutu”. Jak można jaśniej wyrazić akceptację? Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, że w sytuacji kiedy wyrażam w gruncie rzeczy swoją aprobatę i poparcie dla tego zabiegu językowego, Autorzy poświęcają aż pół strony tekstu na odniesienie się do mojej uwagi, zaczynając na dodatek od stwierdzenia „aby sprostować zawarte w nich zarzuty”. Ponieważ najwyraźniej doszukują się zarzutów tam, gdzie ich nie ma, służę dodatkowym wyjaśnieniem. W Krakowie znajduje się dość duża biblioteka, nazywana Biblioteką Jagiellońską i pełniąca funkcję Biblioteki Narodowej. Udałem się tam i stanąłem przed regałem (w tzw. czytelni głównej), który cały wypełniony jest przeróżnymi słownikami języka polskiego. Wymienię tutaj, w kolejności chronologicznej te, z których skorzystałem: S.B. Linde Słownik języka polskiego (1857), J. Karłowicz, A. Kryński, W. Niedźwiedzki (red.) Słownik języka polskiego N-O (1902), M. Arct Słownik ilustrowany języka polskiego (1929), S. Lam (red.) Encyklopedyczny słownik wyrazów obcych (1939), W. Doroszewski (red.) Słownik języka polskiego (1958-1962), S. Skorupka, H. Auderska, Z. Łempicka (red.) Mały słownik języka polskiego (1968), W. Doroszewski (red.) Słownik poprawnej polszczyzny (1980), M. Szymczak (red.) Słownik języka polskiego tom drugi L-P (1992), B. Dunaj (red.) Słownik współczesnego języka polskiego (1996), B. Dunaj (red.) Słownik współczesnego języka polskiego tom 1 (1998), M. Szymczak (red.) Słownik języka polskiego PWN L-P (1998), B. Dunaj (red.) Słownik współczesnego języka polskiego (2000), M. Bańko (red.) Inny słownik języka polskiego A…Ó (2000), S. Dubisz (red.) Uniwersalny słownik języka polskiego tom 2 (2003), B. Dunaj (red.) Współczesny słownik języka polskiego a-n (2007), A. Latusek (red.) Wielki słownik wyrazów obcych (2009), E. Polański (red.) Wielki słownik języka polskiego (2010), L. Drabik (red.) Słownik wyrazów obcych PWN (2012), W. Kopaliński Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych z almanachem (2014). Można wymieniać dalej, ale pora teraz na krótki komentarz do treści obecnych w wymienionych powyżej dziewiętnastu słownikach. Przed połową wieku XIX termin „naturalista” w zasobie słownikowym nie występuje. Po raz pierwszy pojawia się on w szacownym i klasycznym już dziś słowniku S.B. Lindego w roku 1857. Warto przytoczyć znaczenie tego słowa, które notuje Linde. Jest to: „fizyk”. Nie jest to oczywiście fizyk w rozumieniu współczesnym, co pomaga zrozumieć zamieszczony również u Lindego termin niemiecki „Naturforscher”. Później termin „naturalista” pojawia się w słownikach z lat 1902, 1929 i 1939. W pierwszych dwóch definiowany jest wyłącznie jako synonim słowa „przyrodnik”, zaś w ostatnim również jako „Człowiek niewykształcony, lecz ze zdrowym rozsądkiem; człowiek w stanie natury, dziki”. W kolejnym, zresztą jednym z najlepszych i największych słowników języka polskiego – u Doroszewskiego (1958-1962) – „naturalista” to zwolennik lub przedstawiciel jednego z nurtów w filozofii, sztuce i literaturze (czasem także socjologii i pedagogice). Jako znaczenie „dawne, przestarzałe, archaizm” Doroszewski podaje użycie słowa „naturalista” jako synonimu „przyrodnik, badacz przyrody”. Podobnie jest w słownikach z lat 2009 i 2014. Większość słowników języka polskiego (9/16), w tym te najbardziej dostępne (np. w szkołach) zgodnie podają jedynie znaczenie pierwsze u Doroszewskiego, w ogóle nie wspominając o „badaczu przyrody”. Dla porządku należy napisać, że w słownikach z lat 1968, 1980 i 2010 termin „naturalista” w ogóle się nie pojawia (dlatego powyżej policzyłem „tylko” 16, a nie 19 słowników). Na potencjalny zarzut, że słowniki się „powtarzają” odpowiadam od razu, że nie są to przedruki, tylko kolejne wydania zmieniane i aktualizowane wraz z rozwojem naszej mowy ojczystej.

Zapytam, czy autorzy zajmujący się na przykład dokonaniami Z. Wróblewskiego i K. Olszewskiego mają pisać, że skroplili oni kwasoród i nitrogen? Na marginesie dodam, że wyraz „naturalista” nie występuje w żadnej z polskich encyklopedii. Czasem pojawia się tylko obocznie w haśle „naturalizm – kierunek w filozofii, literaturze, sztuce”. W tym miejscu dochodzimy zatem do kolejnego problemu. Jako argumenty świadczące o poprawności użycia przez siebie terminu „naturaliści” Autorzy przywołują dwie współczesne prace (pomijam tutaj powołany również tekst XIX-wieczny). Pierwsza z nich to obszerna (ok. 70 stron) historia Gabinetu Zoologicznego w Warszawie autorstwa Z. Fedorowicza i S. Feliksiaka. Termin „naturaliści” pojawia się w niej raz (nawiasem mówiąc w odniesieniu do badaczy zachodnioeuropejskich) natomiast „przyrodnik/przyrodnicy” siedem razy (nie licząc przypisów). Ponadto ów znakomicie napisany tekst ma pewien, widoczny już po lekturze pierwszej strony styl – pisany w latach 60. XX wieku zachował specyficzną przedwojenną manierę pisarską. Jest to zapewne konsekwencją stylu autorów, wybitnego urodzonego w XIX wieku (sic!) historyka zoologii Zygmunta Fedorowicza (1889-1973) oraz historyka, zoologa i pierwszego powojennego dyrektora Muzeum Zoologicznego Stanisława Feliksiaka (1906-1992). W drugim tekście (Tarkowski 2016) termin „naturalista” pojawia się raz i to dopiero na 3. stronie artykułu, w odniesieniu do Konstantego Jelskiego. Zgaduję, że Tarkowski chciał uniknąć nieustannego powtarzania „przyrodnik” (jak określony jest Jelski w tytule!), a być może zasygnalizować zarazem, że jego zainteresowania wykraczały poza zoologię i botanikę.

Z faktu, że ktoś używa czy użył jakiegoś terminu w pewnym kontekście nie wynika jeszcze jego poprawność. Czy nie jest tak, że będąc dumnymi z osiągnięć naszych rodaków sami też powinniśmy dbać o nasze dziedzictwo? Bez wątpienia należy do niego również język ojczysty. Czy dbałość o poprawność tego języka i precyzję wypowiedzi nie powinna być jednym z naszych starań? Poprawny to „„zgodny z obowiązującymi normami, regułami; prawidłowy, bezbłędny”: Poprawny zwrot językowy” (Szymczak M. red. 1992. Słownik języka polskiego tom drugi L-P, s.v. poprawny). Istnieje oczywiście coś takiego jak „licentia poetica”, jednak dotyczy ona w zasadzie wyłącznie twórczości literackiej, a nie języka naukowego. Autorzy zaś sami deklarują: „nie zakładaliśmy, że ktoś ją przeczyta jak powieść” – zatem „licentia poetica” im niestety nie przysługuje.

„Naturalista w naukach przyrodniczych to przyrodnik” – no więc szanowni Autorzy nie (proszę wpisać taką frazę w wyszukiwarkę internetową). Naturalista w naukach przyrodniczych to… zwolennik naturalizmu, nurtu filozoficznego, a w nauce tzw. naturalizmu metodologicznego. Wystarczy sięgnąć na przykład do artykułów: Wójcik B. 2002. Granice naturalizmu w kontekście nauk przyrodniczych. Zagadnienia filozoficzne w nauce 30, 138-142; de Vries P. 2011. Naturalizm w naukach przyrodniczych. Perspektywa chrześcijańska. Filozoficzne Aspekty Genezy 8, 121-135. Natomiast przyrodnik to w naukach przyrodniczych przyrodnik. Można w tym kontekście rozważyć skąd w ogóle wziął się nieobojętny światopoglądowo termin „naturalista” i jak wiązał się z pozytywistyczną „wiarą w naukę”. Jest to jednak temat na odrębny artykuł.

Poruszony powyżej problem okazuje się szerszy. Broniąc swojej pracy Autorzy używają argumentów: „książka cieszy się bardzo dobrą opinią”, „zbiera przy tym pozytywne recenzje”, „przeszła pozytywne recenzje”, „cieszy się (…) dużym uznaniem”, „zainteresowaniem (…) poza granicami kraju”. W przytoczonych sformułowaniach ukryte jest twierdzenie: jest tyle pozytywnych recenzji i reakcji więc krytyka jest niedopuszczalna. Celowo piszę „niedopuszczalna”, bowiem w konkluzji swojego tekstu Autorzy żądają usunięcia niniejszego omówienia ze strony serwisu, niejako zabraniając wyrażenia jakichkolwiek słów krytyki. Postawa taka ociera się o hołdowanie tzw. „idola theatri”. Pojęcie to jest częścią „teorii złudzeń” XVI-wiecznego brytyjskiego filozofa Francisa Bacona. Mówiąc w pewnym uproszczeniu jest to uznanie zdania autorytetów za ultymatywny dowód prawdziwości jakiegoś twierdzenia. W tym konkretnym przypadku istnienie recenzji pozytywnych ma uniemożliwić wypowiedzenie zdania odrębnego, negatywnego. Pragnę w tym miejscu nadmienić, że być może umknął uwadze Autorów fakt, iż pod względem merytorycznym oceniłem książkę na 4 z 6. możliwych punktów. Pozwolę sobie też na marginesie na przypomnienie, że w praktyce akademickiej do ocen „pozytywnych” zalicza się także ocenę dostateczną.

Dziwi mnie, wyrażane w zasadzie wprost, przeświadczenie Autorów, o doskonałości ich pracy. Takie prace w praktyce nie istnieją, albo są ewenementem. Wystarczy przeczytać pierwszą z brzegu recenzję naukową. Błędów lub co najmniej twierdzeń dyskusyjnych mogą nie zawierać prace odtwórcze. Natomiast prace popularnonaukowe stawiają przed autorem wyzwanie szczególne. Ze względu bowiem na grupę docelową błędów powinny w zasadzie zupełnie unikać. W omawianym przypadku jest inaczej.

W tekście przywołano dwóch recenzentów naukowych pracy, dwóch doświadczonych zoologów. Dlaczego jednak nie poznajemy ich opinii in extenso? Pominę tu pytanie dlaczego nie poproszono o recenzję także historyka, albo historyka nauki, bowiem uszczypliwość ta mogłaby znów nadmiernie urazić Autorów. Zamiast jednak posłużyć się profesjonalnymi, naukowymi opiniami niezależnych ekspertów (również, jak piszą zagranicznych) Autorzy przywołują trzy teksty.

„Recenzja” pierwsza (https://mrowkojad.wordpress.com/2016/12/02/czytelnia-mrowkojada-ssaki-neotropikow-odkryte-przez-polskich-naturalistow) jest trzyakapitowym omówieniem zawartości książki. Zawarte tu informacje treścią (a częściowo także formą) całkowicie pokrywają się z teksami zamieszczonymi na 4. stronie okładki książki oraz we wstępie do niej. Czwarty akapit jest reklamą promocyjno-dystrybucyjną: gdzie, za ile i kiedy książkę można kupić. Omówienie to nie jest podpisane (nawet jako „Redakcja”). Na końcu recenzji znajduje się natomiast zdanie: „A na koniec chcieliśmy serdecznie podziękować p. Łukaszowi Piechnikowi za wszelkie przesłane informacje.”. Nie ma pod nią żadnych komentarzy merytorycznych ani entuzjastycznych. Jedyny obecny wpis (Użytkownik „Fenuś” z 03.12.2016 @ 16.16) to pytanie: „A kiedy będzie kolejny numer 7dni o Zoo?”.

Czy to jest najważniejsza „bardzo dobra opinia wśród osób zainteresowanych i znających się na temacie”? Czy to w ogóle jest „pozytywna recenzja”? Proszę wybaczyć, ale mam odmienne zdanie w tej kwestii.

Pod drugim wskazanym adresem (http://naukawpolsce.pap.pl/aktualnosci/news,411856,na-tropie-pakarany-jak-polscy-przyrodnicy-przecierali-szlaki-ameryki-poludniowej.html) kryje się artykuł będący w dużej mierze relacją z rozmowy z jednym z Autorów książki „Ssaki neotropików…”. Na ogólną liczbę 20 akapitów w 15 przytoczone są wprost (umieszczone w cudzysłowach) wypowiedzi owego Autora. W dość ogólnych pozostałych czterech (o ostatnim, piątym piszę poniżej) wypowiedzi te zapewne sparafrazowano, co pozwoliło na pominięcie cudzysłowu. Czy uczciwe i etyczne jest powoływanie się na własny wywiad udzielony mediom, jako na „bardzo dobrą opinię wśród osób zainteresowanych i znających się na temacie”? Serwis internetowy „PAP Nauka w Polsce – serwis PAP poświęcony polskiej nauce” z definicji zajmuje się wszelkimi wydarzeniami związanymi z polską nauką. Jest też serwisem informacyjnym, nie zaś recenzyjnym. Dobrze widać to po konstrukcji całego artykułu, w którym książce „Ssaki neotropików…” wprost poświęcone są cztery ostatnie zdania (6 linijek, łącznie 82 wyrazy). Zawierają one informację, że książka się ukazała, kto jest jej autorem, wydawcą i sponsorem (mecenasem). Reszta artykułu jest przyczynkiem, zasygnalizowaniem polskiej obecności naukowej w Ameryce Południowej i zwróceniem uwagi na tworzone w XIX wieku na terenie ziem polskich gabinety zoologiczne. Pod artykułem nie ma żadnych komentarzy.

Przekleję postawione wyżej pytania: Czy to jest „bardzo dobra opinia wśród osób zainteresowanych i znających się na temacie”? Czy to w ogóle jest „pozytywna recenzja”? Proszę wybaczyć, ale mam odmienne zdanie w tej kwestii.

Trzeci powołany tekst pochodzi z czasopisma „Biologia w szkole – czasopismo dla nauczycieli”, które wydawane jest przez Instytut Botaniki PAN jednostkę naukową, w której jeden z Autorów jest zatrudniony. Znajdujemy tu dwustronicowe omówienie-reklamę książki, zamieszczone w dziale „Z księgarskich półek” autorstwa P. Tryjanowskiego.

Trochę dziwi, że Autorzy w opozycji do podpisanego z imienia i nazwiska omówienia w serwisie Mądre Książki stawiają dwie anonimowe reklamy wydawnicze (jest ich zresztą w internecie więcej – sprawna promocja). Przecież lepiej byłoby upublicznić z pewnością wartościowe merytorycznie i napisane przez specjalistów recenzje profesorów K. Zuba i P. Tryjanowskiego. Tymczasem z opinii wydawniczej pierwszego z nich dane nam jest przeczytać tylko jeden akapit umieszczony na 4. stronie okładki książki, zaś recenzji drugiego nie poznajemy w ogóle (chyba, że jest nią wspomniany wyżej 2-stronicowy tekst z czasopisma „Biologia w szkole” 1/2017:63-64).

Co mamy zatem sądzić o Autorach, którzy jako „pozytywną recenzję”, jako „bardzo dobrą opinię wśród osób zainteresowanych i znających się na temacie” przytaczają własne teksty i reklamy swojej książki??? Co można sądzić o poziomie etycznym Autorów, którzy „domagają się przeprosin oraz usunięcia ze strony Serwisu Mądre Książki” omówienia niezależnego czytelnika (przez skromność nie napiszę eksperta)???

Skoro jednak książka cieszy się według Autorów tak wielkim zainteresowaniem wśród specjalistów, skoro jej nakład rozszedł się w tak wielkim stopniu i to po całym świecie, jaki jest sens przejmowania się opinią (pozwolę sobie zacytować określenia jakimi zostałem przez Autorów opisany): ignoranta, niegrzecznego, ubliżającego, nie mającego minimum pokory i szacunku dla pracy innych, człowieka zupełnie niezainteresowanego i nieznającego się na temacie, niewłaściwego i niekompetentnego recenzenta? Przecież opinia o książce jest już ugruntowana. Nie bardzo zatem rozumiem sens domagania się kolejnych wyrazów uznania. Natomiast na miejscu Autorów wyraziłbym raczej radość, że tak niepożądany i niegodny oraz „zupełnie niezainteresowany i nieznający się na temacie” czytelnik zapamiętał chociaż kilka nowych polskich nazw gatunkowych. Autorzy zarzucają mi wiele, nie stroniąc przy okazji od przyklejenia mi – jak widać – sporej liczby epitetów. Rozumiem jednak, że kiedy brak argumentów merytorycznych trzeba sięgnąć po inne chwyty erystyczne.

Zarzutu o omówienie książki przez jedną osobę nie rozumiem („nawet krótkie artykuły w szanujących się wydawnictwach są recenzowane przez minimum dwóch – czasem nawet trzech recenzentów”). Autorzy sami zdradzają, że ich książka miała tylko jedną recenzję i jedną opinię wydawniczą. Można uznać zatem na wyrost, że przeszła dwie recenzje, choć sami Autorzy tak tego nie nazywają. Czy mamy rozumieć, że wydawnictwo IB PAN się nie szanuje?

Nie rozumiem także o jakim konkursie Fundacji Euklidesa Autorzy piszą? Na razie omówienie Ich książki znalazło się na stronie portalu Mądre Książki. To jest internetowa platforma informująca o nowych (i starszych) publikacjach popularnonaukowych, zawierająca opinie o ich wartości i poziomie zarówno merytorycznym, jak też edycyjnym. Fakt, że omówienie jakiejś książki się tu znalazło, nie znaczy bynajmniej, że automatycznie bierze ona udział w jakimś konkursie do tego o ile mi wiadomo droga jest daleka.

Zastanowiła mnie też inna kwestia: specjaliści zagraniczni i obecność książki w zagranicznych bibliotekach. Pisząc swój tekst o historii polskiego wkładu w badania antropologiczne i archeologiczne Nowego Świata stwierdziłem, że głównym problemem nie była i nie jest nieobecność Polaków za oceanem, nie były i nie są problemy finansowe, czy meandry naszych dziejów. Nie jest nawet (mityczne jak się okazuje) ignorowanie czy niedocenianie Polaków za granicą. Podstawową bolączką było (i dalej jest) publikowanie po polsku. To bardziej my sami nie doceniamy naszych rodaków pracujących za granicą (np. Józefa Siemiradzkiego, którego encyklopedie brazylijskie wymieniają jako najwybitniejszego geologa pracującego w tym kraju).

Jak pod tym względem prezentuje się książka „Ssaki neotropików…”? Szczęśliwie ma ona angielskie „Summary”. Objętość zawartych w nim opisów pokrywa się mniej więcej z objętością opisów tych samych gatunków w angielskiej Wikipedii. Ponieważ nie jest to źródło profesjonalne i zapewne specjaliści do niego nie sięgają, wypada w tym miejscu dodać, że wspomniane opisy czerpią z obszerniejszych źródeł naukowych, na przykład http://www.iucnredlist.org, gdzie znaleźć można o wiele bardziej szczegółowe dane i dalszą literaturę przedmiotu (artykuły i książki naukowe), w tym najnowszą, do roku 2017 włącznie. Aktualizacja tych stron jest jak widać bardzo częsta (ostania miała miejsce w maju i czerwcu roku 2017). Próżno jednak szukać wśród nich wydanej w roku 2016 książki „Ssaki neotropików…” (swoją drogą w polskiej wersji Wikipedii też nie jest ona cytowana, przynajmniej w momencie pisania niniejszej odpowiedzi – początek czerwca 2017, czyli ponad pół roku od edycji książki). We wspomnianych obcojęzycznych źródłach naukowych autorzy nie stronią od wskazania odkrywców czy dyskusji o zawiłościach i zmianach taksonomii poszczególnych gatunków, ich zasięgu, ekologii itd. Brak wśród licznych cytowań pracy pp. Piechnika i Kurka może nie dziwić właśnie o tyle, że jest ona wydana po polsku, a Autorzy sami oparli się między innymi na części wspomnianych wyżej prac obcojęzycznych. Zresztą w ogóle brak cytowania ich prac we wspomnianych i innych źródłach internetowych oraz artykułach naukowych. Ponieważ z „widocznością” prac w internecie bywa różnie, należy zerknąć na strony profesjonalnie zajmujące się rejestracją cytowań. Niestety ani Google Scholar, ani Publish or Perish nie wykazuje żadnych odniesień do pracy „Ssaki neotropików…”. Nie jestem przesadnie przywiązany do wskaźników bibliometrycznych, ale braki te jednak o czymś świadczą – chociażby o tym, że prace w języku polskim nie spotykają się z „zainteresowaniem poza granicami kraju”, zapewne ze względu na tak prozaiczny powód jak bariera językowa (nie wnikając w inne możliwe przyczyny).

Zaintrygowały mnie stwierdzenia Autorów: „dużą wartość książki stanową rysunki zwierząt”, „otrzymaliśmy w depozyt unikalne zdjęcia, których próżno szukać wpisując hasła w wyszukiwarki internetowe, o czym można się przekonać wpisując choćby nazwę Mustela africana czy Ctenomys fodax”, „bogata w treść warstwa graficzna”. Podjąłem natychmiast wysiłek zweryfikowania mojej niewiedzy w tym względzie i zasiadłem do przeszukania zasobów internetu. Zdjęcia lub rysunki wszystkich bez wyjątku opisywanych zwierząt znaleźć można m.in. na stronach: Wikipedii (wersji angielskiej i hiszpańskiej), IUCN Red List, oraz chociażby:

http://www.planet-mammiferes.org/drupal/node/61?choixzone=&input2=Peru%2C&plus=0&fin=5

czy

http://www.boldsystems.org/index.php/Taxbrowser_Taxonpage?taxid=742934

a te cztery adresy nie wyczerpują referencji ikonograficznych, bowiem należałoby tu przywołać sporą liczbę artykułów i książek naukowych, często dotyczących właśnie tych konkretnych gatunków, które są przedmiotem opisu w pracy „Ssaki neotropików…”. Proszę bowiem pamiętać, że „zasób internetu” to nie tylko kombinacja wpisania jakiegoś terminu w pasek wyszukiwania i przełączenia na opcję „szukaj grafiki”. To także bazy danych tekstów naukowych, popularnonaukowych i publicznie dostępnych kolekcji muzealnych. Fotografie holotypów publikuje się dziś często w internecie (open access). Jest to powszechna praktyka wielu muzeów, która bardzo przyczyniła się do postępu wiedzy nie tylko w zakresie zoologii. Zresztą w owym internecie, gdzie „próżno szukać unikalnych zdjęć” natrafić można także na wizerunek Lagostomus crassus, którego rekonstrukcji (gatunek uważany jest za wymarły) Autorzy nie zamieszczają w swojej książce. Nie dość zatem, że mijają się z prawdą twierdząc, że kilku z opisywanych przez nich ssaków nie można oglądnąć nie nabywszy ich publikacji, to na dodatek nie wspominają, że brak u nich obrazów, które w internecie są.

Jeśli chodzi o dwa konkretne wspomniane przez Autorów gatunki (Mustela africana i Ctenomys fodax) to proszę zerknąć na:

http://www.planet-mammiferes.org/drupal/en/node/38?indice=Mustela+africana

oraz

http://www.wikiwand.com/vi/Ctenomys_fodax

Ta ostatnia fotografia opisywana jest też jako Ctenomys budini (http://www.planet-mammiferes.org/drupal/en/node/40?indice2=Photos%2FRongeur%2FCaviomo%2FRatCavi%2FCtenBud1.jpg).

Autorzy zamieszczają rysunki obu zwierząt – ocenę która z ilustracji jest jaka pozostawiam czytelnikom, zarówno specjalistom jak też niespecjalistom. Być może moje postrzeganie rysunków i zdjęć zamieszczonych w książce „Ssaki neotropików…” jest nieco spaczone, bowiem widziałem już rekonstrukcje, rysunki, zdjęcia, mapy i tablice między innymi w książkach takich jak: S. Parker (red.) Historia ewolucji, Zwierzęta – encyklopedia ilustrowana czy C. Hoorn & F. Wesselingh (red.) Amazonia: Landscape and Species Evolution. To są publikacje z najwyżej półki, z „bogatą w treść warstwą graficzną” i niestety omawiana tutaj książka – proszę wybaczyć – nie umywa się do nich.

Oczywiście korekty opisów np. umaszczenia czy zasięgu występowania są niezbędne i zasługują jak najbardziej na publikację. Czy jednak miejscem takich tekstów powinna być popularnonaukowa ponoć książka, na dodatek w języku polskim czy raczej specjalistyczne czasopismo publikujące artykuły w tzw. językach konferencyjnych? Z zacytowanej w książce bibliografii nie wynika jednak, aby któryś z Autorów opublikował podobne teksty (nie wynika to także z Ich dorobku naukowego publikowanego w internecie). Zupełnym nieporozumieniem jest też domaganie się od czytelnika-niespecjalisty (a do niego właśnie skierowana jest literatura popularnonaukowa) docenienia takich wartości pracy. O wiele ciekawsze jest natomiast ilu z niezwykle zainteresowanych nią naukowców z „Chicago, Limy czy Quito” zacytowało tę unikatową pracę. Warto było pochwalić się tymi cytowaniami przez „czołówkę badaczy ssaków neotropikalnych”, również z innych zagranicznych ośrodków badawczych – takiej informacji Autorzy jednak nie podają.

W Ameryce Południowej opisano 1331 gatunków ssaków. Polacy odkryli „aż 27 gatunków i podgatunków ssaków”, to stanowi 2,03%. Czy to jest „duży wkład”? Żeby uniknąć nieporozumień – bowiem, jak dowodzi tekst na który właśnie odpisuję jest o nie w tym przypadku bardzo łatwo – nie twierdzę, że mamy to ignorować, nie doceniać czy zapomnieć. Jednak podkreślanie, że Polacy opisali „aż 27 gatunków i podgatunków” jest bardziej ekscytacją, czy reklamą swojego tekstu niż obiektywnym sformułowaniem naukowym. Mamy obowiązek pamiętać i przypominać o swoich rodakach – już to wielokrotnie podkreślałem. Nie popadajmy jednak w drugą skrajność. Wśród wszystkich ssaków Ameryki Południowej gryzonie stanowią ok. 40%, czyli ok. 532 gatunków. Znów 27 (proszę zauważyć, że liczę tu gatunki i podgatunki nie tylko gryzoni!) to 5,07%. W niczym nie umniejsza to badań i osiągnięć Polaków, ale nie popadajmy w egzaltację.

Na plan pierwszy swoich osiągnięć w książce, Autorzy wysuwają Mustela africana i Ctenomys fodax. Do nieuzasadnionych twierdzeń o braku dostępu do ilustracji tych gatunków w internecie warto może dodać uwagę o pewnych nieścisłościach samego tekstu pracy. Drugim bowiem podkreślanym przez Autorów dużym osiągnięciem jest uszczegółowienie i uporządkowanie wiadomości na temat poszczególnych gatunków. Opisując Mustela africana (a tak naprawdę Mustela africana stolzmanni) w podpunkcie „rozmieszczenie geograficzne i biotop” piszą: „dokładne granice zasięgu są słabo poznane”, „dokładna granica pomiędzy podgatunkiem M. a. stolzmanni a M. a. africana również nie jest znana”. Spojrzawszy jednak na mapę zasięgu (ryc. 21; zresztą jak wszystkie dość schematyczną i mało dokładną) otrzymujemy klarowny obraz idealnie rozłącznego (nawet z przerwą terytorialną, przebiegającą jak się można domyślać gdzieś w okolicach południka 60°, czyli z grubsza wzdłuż rzek Branco na północy i Madeira na południu) zasięgu jednego i drugiego podgatunku. Owa mapa „szeroko konsultowana ze specjalistami i w zgodzie z najnowszą literaturą” znacząco różni się od mapy zasięgu zaproponowanej, w cytowanej przez Autorów pracy Ramírez-Chaves, Héctor E.; Arango-Guerra, Heidi Liliana; Patterson, Bruce D. 2014. Mustela africana (Carnivora: Mustelidae). Mammalian Species 46(917), 110-115, Fig. 3. Przy okazji można wytknąć, że popełniono błąd ortograficzny w nazwisku pierwszego autora tej publikacji cytując kilkukrotnie, zarówno w przypisach dolnych, jak też w bibliografii Ramírez-Chavez zamiast Ramírez-Chaves – czy podobnie jak Autorzy czynią względem mojej osoby mam ten błąd opatrzyć złośliwym komentarzem: „być może to nieistotna dla zoologów różnica”?

W drugim powołanym artykule (Alberico, Michael; Cadena, Alberto; Hernández Camacho, Jorge; Muñoz Saba, Yaneth. 2000. Mamíferos (Synapsida: Theria) de Colombia. Biota Colombiana (1)1, 43-75) podgatunek M. a. stolzmanni w ogóle nie jest wymieniony, zaś zawarta w „Listado taxonómico” informacja o gatunku Mustela africana ogranicza się do stwierdzenia, że występuje on w Brazylii, Ekwadorze i Peru. Artykuł nie zawiera mapy.

Trzecia i najstarsza praca (Schreiber A., Wirth R., Riffel M., van Rompaey H. 1989. Weasels, civets mongooses and their relatives) poświęca M. africana bez mała 20 linijek tekstu i jedną mapę (Map 44). To właśnie w tej pracy zasugerowano już (na podstawie ówczesnych 7 obserwacji gatunku) występowanie M. a. stolzmanni na zachodzie (4 obserwacje) i M. a. africana na wschodzie (3 obserwacje) regionu neotropikalnego. Swoją drogą autorzy wszystkich trzech cytowanych prac wyraźnie piszą, że gatunek M. africana występuje na terytorium dzisiejszej Kolumbii (Ramírez-Chaves et al. 2014 ­– sugeruje nawet, że należy brać pod uwagę rozległy obszar całych kolumbijskich tropików, czyli departamentów Amazonas, Putumayo, Caquetá, Vaupés, Guaviare, Guainía, a częściowo także Meta i Vichada oraz Wenezuelskich stanów Amazonas i południa Bolívar i wreszcie większość obszarów Gujany, Surinamu i Gujany Francuskiej), jednak mapa zamieszczona w książce „Ssaki neotropików…” (ryc. 21) „plamę” zasięgu gatunku ledwie „opiera” o granicę kolumbijsko-peruwiańską, „trzymając” ją ok. 400-500 km od granic Wenezueli i Gujan. Podobnie potraktowano również południową granicę zasięgu. Oczywiście można mieć zasadne wątpliwości, co do proponowania przez Ramírez-Chavesa i współautorów tak szerokiego zasięgu występowania gatunku M. africana, jednak Autorzy „Ssaków neotropików…” dyskusji w tym względzie, na kartach swojej książki nie podejmują, twierdząc mimo to, że są „zgodni z najnowszą literaturą”.

Autorzy dość chętnie zarzucają mi nieznajomość literatury sami pomijając ważne chyba dla treści książki publikacje, żeby wymienić tylko:

Jorge Brito, Germán Tenecota, Glenda M. Pozo-Zamora. 2016. New record of Stolzmann’s crab-eating rat Ichthyomys stolzmanni (Rodentia: Cricetidae) in Ecuador. Therya 7(3)

(http://www.scielo.org.mx/scielo.php?pid=S2007-33642016000300491&script=sci_arttext )

Barros, M. A., Liascovich, R. C., Gonzalez, L., Lizarralde, M. S. and Reig, O. A. 1990. Banding-Pattern comparisons between Akodon iniscatus, and Akodon puer (Rodentia, Cricetidae). Zeitschrift für Säugetierkunde 55(2): 115-127.

Oczywiście każdy może korzystać z dowolnie dobranego zestawu literatury przedmiotu…

W odpowiedzi na omówienie Autorzy kilkukrotnie podkreślają, że bardzo ważna jest precyzja opisu, detale, najnowsza literatura itd. Ostro przywołują mnie do porządku stwierdzeniem, że przecież piszą o „odrębnych taksonach”, których „biologia, ekologia, rozmieszczenie i biotop” nie są podobne. W związku z tym nie mam prawa napisać, że gatunki te są „niezmiernie zbliżone”. Tymczasem pisząc o Ctenomys fodax powołują artykuł (Medina A.J., Marti D.A., Bidau C.J. 2007. Subterranean rodents of the genus Ctenomys follow the converse to Bergmann’s rule. Journal of Biogeography 34, 1439-1454), w którym nie ma ani słowa o gatunku C. fodax. Jest to tekst traktujący w ogóle o rodzaju Ctenomys, czyli tukotuko. Zresztą ekologia gatunków jest w nim wątkiem pobocznym, głównym zaś zależność pomiędzy wielkością tych gryzoni, a miejscem ich występowania i środowiskiem czyli sprawdzenie w praktyce tzw. reguły Bergmanna (co wyróżniono w tytule). Trochę zatem niepoważne jest argumentowanie o wyjątkowości gatunku, a następnie opisywanie „biologii i ekologii” na podstawie danych dotyczących całego rodzaju (sic!) – usprawiedliwieniem jest oczywiście fakt, że o gatunkach tych w ogóle niewiele wiadomo. Podobny zabieg zastosowano w opisie Thomasomys cinereus, Thomasomys taczanowskii i paru innych zwierząt.

Zbesztawszy mnie, że ośmieliłem się użyć terminu „gatunki zbliżone”, dwie linijki niżej Autorzy sami piszą: „wśród gryzoni Ameryki Południowej występuje wiele gatunków do siebie podobnych”. Ponieważ mają zatem najwyraźniej pewien kłopot z korzystaniem ze słowników podpowiem, że wedle np. Słownika wyrazów bliskoznacznych (red. S. Skorupka, 1984) wyrazy „zbliżony” i „podobny” to synonimy (w razie czego, wyjaśnienie terminu „synonim” znaleźć można z kolei w dowolnym słowniku wyrazów obcych).

Poczułem się mimo to jak uczniak przywołany do porządku przez nauczycieli. Postanowiłem zatem sprawdzić, czy moje stwierdzenie o dużym podobieństwie opisywanych gatunków było na wyrost, a zatem niesprawiedliwe, czy też miałem choć trochę racji. Nie uciekając się do bardziej zaawansowanych metod statystycznych jak na przykład analiza skupień, zestawiłem po prostu w formie tabeli cechy poszczególnych gatunków opisanych w książce gryzoni. Oto rezultat:

 

Gatunek Taksonomia Rozmieszczenie geograficzne Biotop Biologia i ekologia Zagrożenie
Euryoryzomys nitidus podrodzina: Sigmodontinae zachodnie dorzecze Amazonki różne leśne formacje roślinne naziemny, samotny, nocny roślino-owadożerny; ofiara drapieżnych węży, ptaków i ssaków LC
Abrothrix jelskii podrodzina: Sigmodontinae wysokogórski – Andy stepy – puna naziemny, dzienno-nocny, roślinożerny; ofiara drapieżnych ptaków i ssaków LC
Auliscomys pictus podrodzina: Sigmodontinae wysokogórski – Andy stepy – puna naziemny, dzienno-nocny, głównie roślinożerny; ofiara drapieżnych ptaków i ssaków LC
Calomys lepidus podrodzina: Sigmodontinae wysokogórski – Andy stepy – puna naziemny, dzienno-nocny, roślinożerny; ofiara drapieżnych ptaków i ssaków LC
Aegialomys xanthaeolus podrodzina: Sigmodontinae wybrzeże Pacyfiku – costa lomas, suche lasy, półpustynie naziemny, samotny, nocny, roślino-owadożerny; ofiara drapieżnych ptaków i ssaków LC
Neacomys spinosus podrodzina: Sigmodontinae zachodnie dorzecze Amazonki różne leśne formacje roślinne naziemny, samotny, nocny, roślino-owadożerny; ofiara drapieżnych ptaków i ssaków LC
Neotomys

ebriosus

podrodzina: Sigmodontinae góry Peru, Boliwii i NW Argentyny mokradła – bofedales naziemny, samotny, dzienno-nocny, głównie roślinożerny; ofiara drapieżnych ptaków LC
Thomasomys taczanowskii podrodzina: Sigmodontinae góry Ekwadoru i północnego Peru lasy andyjskie naziemno-nadrzewny, samotny, nocny, roślino-owadożerny; ofiara drapieżnych ptaków i ssaków LC
Thomasomys cinereus podrodzina: Sigmodontinae góry południowego Ekwadoru i północnego Peru lasy andyjskie naziemny, nocny, roślino-owadożerny; ofiara drapieżnych ptaków i ssaków LC
Thomasomys kalinowskii i Thomasomys incanus podrodzina: Sigmodontinae góry środkowego Peru lasy andyjskie naziemny, nocny, roślino-owadożerny; ofiara drapieżnych ptaków i ssaków VU
Akodon mollis podrodzina: Sigmodontinae góry Ekwadoru i północnego Peru lasy andyjskie naziemny, samotny, nocny, roślino-owadożerny; ofiara drapieżnych ptaków i ssaków LC
Akodon iniscatus podrodzina: Sigmodontinae północna Patagonia step naziemny, roślinożerny; ofiara drapieżnych ptaków i ssaków LC
Ctenomys fodax podrodzina: Sigmodontinae dolina Lago Blanco – Patagonia step podziemny, dzienny, roślinożerny; ofiara drapieżnych ptaków i ssaków DD
Ichthyomys stolzmanni podrodzina: Sigmodontinae góry Ekwadoru i Peru strefy przyrzeczne ziemnowodny, samotny, nocny, bezkręgowce wodne; b.d. DD
Sciurus pyrrhinus rodzina: Sciuridae zachodnie dorzecze Amazonki wilgotne lasy nadrzewny, dzienny, roślinożerny; b.d. DD
Lagostomus crassus rodzina: Chinchillidae punktowe: Quillabamba (dept. Cusco) b.d. b.d. EX
Dasyprocta kalinowskii rodzina: Dasyproctidae Andy w dorzeczu Urubamby i Marcapaty selwa naziemny, roślinożerny; b.d. LC
Cuniculus taczanowskii rodzina: Cuniculidae Andy od Boliwii do Kolumbii oraz Wenezuela lasy mgielne, zarośla wysokogórskie naziemny, nocny, roślinożerny; ofiara drapieżnych ptaków i ssaków NT
Dinomys branickii rodzina: Dinomyidae wschodnia część łańcucha andyjskiego oraz częściowo Amazonia kompleksy leśne głównie naziemny, nocny, roślinożerny; ofiara drapieżnych ptaków i ssaków VU

 

Z powyższego zestawienia wynika zatem, że większość (14 z 19) opisanych gryzoni należy do tej samej podrodziny bawełniaków i są to tzw. gatunki najmniejszej troski (LC = least concern; 12 z 19). Pozostałe dane widoczne są w tabeli i nie będę ich komentował. Czy są to zatem, jak napisałem, gatunki w większości zbliżone vel podobne niech już każdy czytelnik zadecyduje sam.

W autorskiej odpowiedzi pada pytanie (podkreślone na dodatek): „Czy Recenzent słyszał kiedyś o wiekopomnym odkryciu pakarany Branickiego i kilku innych gatunków, dla których wydzielono nowe jednostki taksonomiczne o randze rodzaju, a nawet rodziny?” Odpowiadam z pokorą, że owszem słyszałem o odkryciu pakarany Branickiego, na dodatek było to przed lekturą książki „Ssaki neotropików…”. Jeśli chodzi o drugą część pytania:

– rodzinę Dinomyidae wyróżniono dzięki odkryciu K. Jelskiego – argument jak najbardziej trafny

– rodzaj Abrothrix wydzielono dzięki odkryciom K. Jelskiego – argument trafny

– rodzaj Amorphochilus wydzielono dzięki odkryciu J. Sztolcmana – argument trafny

– rodzaj Ichthyomys został wydzielony dzięki odkryciu J. Kalinowskiego – argument trafny

– rodzaj Aegialomys wydzielono dla dwóch gatunków, z których tylko jeden został odkryty przez J. Sztolcmana – argument wątpliwy

– rodzaj Euryoryzomys stworzono dla sześciu gatunków gryzoni, a nie dla i z powodu E. nitidus – argument chybiony

– o pochodzeniu nazwy rodzaju Auliscomys nie dowiadujemy się nic

– powstanie nazw rodzajowych Calomys, Vampyrops/Platyrrhinus, Mustela, Neacomys, Thomasomys, Akodon, Caelogenys/Cuniculus, Sylvilagus, Nyctinomus/Mormopterus, Artibeus, Vicugna, Sciurus, Neotomys, Dasyprocta, Lagostomus, Ctenomys nie miało związku z „polskością” odkryć poszczególnych okazów/gatunków – argument chybiony

Dokonawszy tego krótkiego zestawienia potrafię już odpowiedzieć na pytanie postawione przez Autorów. Dzięki odkryciom Polaków możliwe stało się wydzielenie jednego nowego taksonu o randze rodziny oraz czterech nowych taksonów o randze rodzaju. Cztery nowe taksony to ok. 15% ogólnej liczby ssaków odkrytych przez Polaków w Ameryce Południowej, a 0.3% ze wszystkich gatunków ssaków na tym kontynencie. W niczym nie umniejsza to dokonań naszych rodaków, ale zadęcie w tym względzie też nie jest potrzebne. Dodatkowa bałamutność całego pytania polega na tym, że owa rodzina, jeden z rodzajów i „wiekopomna” pakarana Branickiego odnoszą się do jednego i tego samego eksponatu.

Oczywiście, że większość ze wspomnianych gatunków, funkcjonuje w literaturze naukowej – jak piszą Autorzy – jako „uznane jednostki taksonomiczne”. Trzeba jednak dodać, że funkcjonują tak od kilkunastu, a czasem nawet kilkudziesięciu lat i niestety żadna w tym zasługa Autorów omawianej książki.

Co prawda Autorzy przyjęli strategię zdawkowego odnoszenia się do zawartych w omówieniu zarzutów i eksponowania dość ogólnie za to obszernie opisywanych zalet książki, ja jednak staram się jak widać drobiazgowo odnieść do uwag, którymi skrytykowali moje omówienie. Jestem zatem zmuszony doprecyzować jeszcze parę kwestii. Czy Autorzy to akceptują czy nie, jestem czytelnikiem ich książki i ja jestem skonfundowany, kiedy termin „pierwotny las amazoński” nie jest zdefiniowany. Co więcej, wiem też, że nie jestem osamotniony w tej opinii. Rozumowanie przedstawione w autorskiej odpowiedzi na ten zarzut jest dość mętne, jednak wynika z niego, że „pierwotność Amazonii” ma oznaczać sytuację tuż przed lub w momencie „zapoczątkowania gospodarki państw kolonialnych” na tym obszarze. Przyjmuję to wyjaśnienie i rozumiem już o co Autorom chodzi. Jedyne, czego dalej nie wiem, to przynajmniej który wiek Autorzy uznają za tę cezurę. Mnie jako czytelnika to interesuje, być może dla Autorów to obojętne – ich prawo.

„Naszym zdaniem nie jest konieczne w rozdziale 1 naszej książki wyjaśnianie terminów Amazonia i las amazoński” – jasne „koń jaki jest każdy widzi”. Autorzy widzę hołdują jednemu z najstarszych i najbardziej znanych sposobów „opisu” rzeczywistości zoologicznej. To jednak mści się dość szybko. „Na początku rozdziału 1.2 charakteryzujemy Obszar Amazoński” – nie jest to prawda. Stopień zagmatwania całego tego fragmentu powoduje, że bardzo trudno jest się zorientować co i jak jest definiowane. Pojawiają się tutaj terminy: „Państwo Neotropików”, „obszar Amazoński”, „Obszar Amazoński”, „neotropiki”, „lasy równikowe Amazonii”, „lasy Amazonii”, „puszcza amazońska”, „lasy równikowe” itd. W efekcie całości rozdziału 1.2 można niestety dużo zarzucić, wytknąć wiele nadmiernych uproszczeń i przekłamań. Na przykład nie jest pełną prawdą, że „zróżnicowanie formacji roślinnych [jest widoczne] w gradiencie od równika w stronę zwrotników”. Tego typu zróżnicowanie jest dość oczywiste i widoczne jest również na innych kontynentach. Natomiast w Ameryce Południowej widoczne jest także zróżnicowanie w gradiencie wschód-zachód (równoleżnikowym). Przyczyną tego jest m.in. istnienie Wyżyny Gujańskiej i łańcuchów andyjskich. Autorzy dość niefrasobliwie skonstruowali cały ten podrozdział, przekazując szereg ciekawych, ale nie zawsze pierwszoplanowych informacji. Nie zająknęli się przy tym o istnieniu innych propozycji podziałów biogeograficznych, włączyli do państwa neotropikalnego obszar andyjski, który zazwyczaj traktowany jest jako odrębny region (Region Andina), wydzielili obszar gujański, ale nie wspomnieli o istnieniu odrębnego biogeograficznie regionu atlantyckiego (Paranaense), wymienili obszar karaibski (Caribeña), ale potem mylnie uznali go za „niekontynentalny”, choć wlicza się do niego tereny leżące dziś w granicach Ekwadoru, Kolumbii, Wenezueli, a także państw Ameryki Środkowej, itd. Podziały te są zresztą przywoływane w niektórych artykułach, których nieznajomość Autorzy byli mi łaskawi wytknąć w odpowiedzi na moje omówienie. Brak tych wszystkich definicji odbija się potem echem w tekście, gdzie opisując rozmieszczenie geograficzne i biotop poszczególnych gatunków Autorzy nie mają się do czego odwołać i za każdym razem nieco odmiennie i nie zawsze precyzyjnie formułują ten podpunkt (na wszelki wypadek dodam od razu, że nie da się tego w każdym przypadku obronić wyłącznie niskim stanem wiedzy o zasięgu występowania poszczególnych zwierząt). „Spore zamieszanie” Autorzy zatem wprowadzili sami, nie poradzili sobie z opisem faktycznie dość skomplikowanej rzeczywistości biogeograficznej, powodując, że czytelnik nieprzygotowany pogubi się na pewno, a przygotowany (specjalista) musi uzbroić się w cierpliwość (i nie zgrzytać nadmiernie zębami). Regiony zoogeograficzne (brazylijski i chilijski) są na szczęście opisane zdecydowanie lepiej. Szkoda, że podstawą obu tych rozdziałów jest dość ogólna praca (Huggett 2004), a nie jakakolwiek z bardziej szczegółowych (np. Morrone J.J. 2001. Biogeografía de América Latina y el Caribe tomo 1-2). Na koniec tego fragmentu nadmienię, że dość irytująca i znów językowo niepoprawna jest maniera pisania po polsku nazw poszczególnych regionów, krain czy państw biogeograficznych z dużych liter. Pisze się je z małych liter.

Kolejny długi akapit znów pokazuje zupełnie niezrozumienie lub przeinaczenie mojego zarzutu. Nie chodziło mi bowiem o zajęcie się w pracy zagadnieniem „degradacji południowoamerykańskiej przyrody”. Wręcz przeciwnie zarzuciłem, że przy charakterystyce biogeografii została zacytowana jedynie książka traktująca o degradacji przyrody, a nie jedna z licznych pozycji dotyczących biogeografii właśnie.

Następnie dowiaduję się, że „wyolbrzymiam problem [paleogeografii]”, bo zdania w książce wzajemnie sobie nie przeczą są tylko „skrótami myślowymi, które wraz z pewnymi niefortunnymi zwrotami należałoby rzeczywiście przeredagować. Zachowują one jednak wartość merytoryczną”. Można delikatnie stwierdzić, że logika tej wypowiedzi jest pokrętna, albo napisać wprost, że jest ona nielogiczna. Błędy są i należałoby je poprawić.

GAAR-landię przywołuję dwukrotnie w zbliżonych, wzajemnie powiązanych kontekstach, czy to jest często? („często przytaczana przez Recenzenta GAAR-landia”). Kiedy o niej mowa, Autorzy odwołują się do dwóch (określając je jako „liczne”) publikacji dotyczących migracji zwierząt z południa na północ, argumentując, że nie mam racji podkreślając rolę północnych migrantów w zasiedlaniu Ameryki Południowej. Pomimo, że nie przytoczyli oni pełnych tytułów prac, domyślam się, o które może chodzić.

Praca S.B. Hedgesa z roku 2006 (An overwiev of the evolution and conservation of West Indian amphibians and reptiles. Applied Herpetology 3(4), 281-292) dotyczy gadów i płazów, a nie ssaków i pokazuje, że migrantów tych było początkowo niewiele. Druga potencjalna praca tego autora z roku 2006 (Paleogeography of the Antilles and Origin of West Indian Terrestial. Annals of the Missouri Botanical Garden 93, 231-244) jest co prawda poświęcona w ogóle kręgowcom, lecz dotyczy pochodzenia fauny Antyli i konkluduje, że jest ona związana z migracjami z kierunku południowego. Jak widać żadna z nich nie dotyka bezpośrednio problemu migracji zwierząt między Ameryką Północną, a Południową.

Jeśli bowiem chodzi o wymianę gatunków pomiędzy Amerykami (GABI = Great American Biotic Interchange), przebieg i konsekwencje tego wydarzenia (procesu) widziane są dziś raczej jako niekorzystne dla endemicznej fauny południowoamerykańskiej (zob. np. Rodriguez J.P. 2001. Exotic species introductions into South America: an underestimated threat? Biodiversity and Conservation 10, 1983-1996.). Nie jest to w gruncie rzeczy zaskoczeniem, bowiem wpisuje się w modele procesów ekologicznych wypracowanych dla wysp, na które dostają się gatunki obce (zob. np. Vitousek P.M. 1988. Diversity and biological invasions of oceanic island. W: Wilson E.O. (red.) Biodiversity, 181-189. National Academy Press; Case T.J. 1991. Invasion resistance, species build-up and community collapse in metapopulation models with interspecific competition. Biological Journal of the Linnean Society 42, 239-266; Rejmánek M. 1996. Species richness and resistance to invasions. W: Orians G.H., Dirzo R. and Cushman J.H. (red.) Biodiversity and Ecosystem Processes in Tropical Forests, 153-172. Springer-Verlag; Williamson M. 1999. Invasions. Ecography 22, 5-12). Konkluzje tych tekstów są z goła przeciwne do sugerowanych przez Autorów. Postuluje się zazwyczaj, że co najmniej 50% współczesnych gatunków ssaków południowoamerykańskich wywodzi się od przodków północnoamerykańskich (zob. też Webb S.D. 1985. Late Cenozoic Mammal Dispersals between the Americas. W: Stehli F.G., Webb S.D. (red.) The Great American Biotic Interchange. Plenum Press, 357-386; Morgan G.R. 2008. Vertebrate fauna and geochronology of the Great American Biotic Interchange in North America. W: Lucas S.G., Mogan G.S., Spielmann J.A., Prothero D.R. (red.) Neogene Mammals. Bulletin of the New Mexico Museum of Natural History and Science 44, 93-140). Nieco uogólniając dotychczas publikowane dane można stwierdzić, że stosunek gatunków północnoamerykańskich, które zasiedliły Amerykę Południową do gatunków południowoamerykańskich, które zasiedliły Amerykę Północną ma się jak 3 do 1 lub nawet 4 do 1. Odrębnymi kwestiami są specjacja i tzw. reemigracja gatunków. Nie można zatem pisać, że „migracja odbywała się z południa na północ”, szczególnie powołując się na teksty, które akurat tego nie dotyczą (zważmy, że Antyle znajdują się w granicach państwa czy regionu neotropikalnego). O najwcześniejszej wymianie fauny ssaków pomiędzy obiema Amerykami piszą ostatnio również J.I. Bloch et al. (2016. First North American fossil monkey and early Miocene tropical biotic interchange. Nature 533, 243-246). To pozwala nam przejść do kwestii pochodzenia i specjacji prymatów w Ameryce Południowej.

Zacznijmy może od wiele mówiącego zdania: „The time and place of platyrrhine origins are some of the most controversial issues in primate palaeontology”, a przecież tego właśnie dotyczyła moja krytyczna uwaga. Wbrew wyraźnej sugestii Autorów artykuły (w tym również powołane przez nich samych) dalekie są od jednoznacznych czy zdecydowanych twierdzeń na temat zasiedlania Ameryki Południowej tzw. drogą atlantycką. Szczególną ostrożność wykazują przy tym autorzy prac dotyczących prymatów (np. Takai et al. 2000. New Fossil Materials of the Earliest New World Monkey, Branisella boliviana, and the Problem of Platyrrhine Origins. American Journal Of Physical Anthropology 111, 263-281; Bond et al. 2015. Eocene primates of South America and the African origins of New World monkeys. Nature 520, 538-541). Nieco nie fair w kontekście rozważań o gryzoniach i prymatach, jest uczyniony przez Autorów zabieg powołania literatury dotyczącej innych grup zwierząt. Artykuł Pereira A.G., Schrago C.G. 2017. Arrival and diversification of mabuyine skinks (Squamata: Scincidae) in the Neotropics based on a fossil-calibrated timetree. PeerJ 5:e3194 https://doi.org/10.7717/peerj.3194, dotyczy jaszczurek (mabuja). Podobnie artykuł Nicolas Vidal, Anna Azvolinsky, Corinne Cruaud, S. Blair Hedges. 2008. Origin of tropical American burrowing reptiles by transatlantic rafting. Biology Letters 4, 115-118 – dotyczy gadów.

Można byłoby przywołać także wiele starszych tekstów dotyczących tego problemu, które dowodzą, że dyskusja na temat hipotezy atlantyckiej jest obecna w literaturze już od niemal 40 lat i cały czas nie ma konsensusu w tym względzie. Niemniej należy tu oddać rację Autorom, że podkreślając drogę północną niesłusznie nie odniosłem się zarazem do hipotez kolonizacji Ameryki Południowej drogą dryftu oceanicznego, która to teoria współcześnie rzeczywiście dominuje w literaturze – przepraszam.

Jeśli Autorzy nie sugerują, że megafauna to zwierzęta ważące ponad tonę, to jak należy rozumieć następujący tekst? „Pod koniec plejstocenu, około 10 500 lat p.n.e., ilość gatunków teriofauny Ameryki Południowej została ponownie znacząco zredukowana (…). Przed 10 000 lat Ameryka Południowa była domem dla około 25 gatunków zwierząt roślinożernych ważących ponad tonę. Żaden z tych wielkich roślinożerców nie przetrwał do dziś” (pomijam tutaj błędne użycie akronimu „p.n.e.” i fakt, że proces ekstynkcji megafauny datuje się na okres ok. 17 000 – 8 000 BP).

Naukową „precyzję” języka książki dobrze obnaża próba obrony użycia terminu „minerał” zamiast „pierwiastek” („użyliśmy tu potocznego sformułowania”). To tak jakby komórkę nazwać tkanką i bronić się twierdzeniem, że jest to przecież „potoczne sformułowanie”. Czy rolą naukowca, szczególnie w publikacjach popularyzujących naukę jest dbałość o naukową, a zatem i terminologiczną poprawność, czy powielanie błędnych „potocznych sformułowań”? Wbrew pozorom poprzeczka dla popularyzatorów nauki jest ustawiona bardzo wysoko i nie ma powodu obrażać się, że czasem nie udaje się jej pokonać.

Oczywiście, że celem pracy nie jest opis fauny fantastycznej. Niemniej wplecenie takich wątków w narrację niewątpliwie podniosłoby wartość i atrakcyjność (merytoryczną) pracy. Na stronach 36-37 nie znajdziemy komentarza do stosowanego w pierwszych europejskich wyprawach europocentrycznego nazewnictwa ssaków amerykańskich, a jedynie (proszę pozwolić na użycie słowa, którym posługują się też Autorzy) „wykaz” tych nazw.

Bardzo się cieszę, iż Autorzy uznali, „że przypisy dolne stanowiące uzupełniającą treść książki powinny być dokładne i wyczerpujące”, bowiem jest to absolutny standard i konieczność, zwłaszcza w naukach humanistycznych. Żartobliwie mówi się nawet, że w dobrej książce naukowej przypisy powinny zajmować co najmniej 1/3 strony. Bardzo dobrze również, że „treść książki można przerabiać w ogóle nie zaglądając do przypisów” – tyle, że jest to truizm, bowiem inaczej książki nie da się napisać. Wszystko to dotyczy jednak głównie książek naukowych, a nie popularnonaukowych.

W odpowiedzi na omówienie Autorzy piszą również: „Dwa pierwsze rozdziały nie są wcale bardziej ciekawe od następnych, tylko łatwiejsze w odbiorze przez nieprofesjonalistów”. Z całym szacunkiem, ale pierwsze słyszę żeby to Autor książki miał decydować o tym, który rozdział jest ciekawy, a który nie i dlaczego. Ocena taka leży od zawsze i na zawsze w gestii czytelnika. Czy książka jest promowana w szkołach „bo jest ciekawa”, czy jednak szkolni czytelnicy sami powinni ocenić ją jako ciekawą lub nieciekawą? Po co w ogóle promować ją w szkołach (vide artykuł w czasopiśmie „Biologia w szkole”) skoro, jak wynika ze słów samych Autorów prawie 75% jej treści jest trudne (ja twierdzę z uporem, że jest nudne) w odbiorze dla „nieprofesjonalistów”. Co więcej w wielu miejscach odpowiedzi Autorzy definiują czytelnika docelowego. Jest to według ich słów: „czytelnik-zoolog, zoolog, taksonom, muzealnik, historyk nauki” oraz badacz poloników. Wymienieni zostali zatem sami specjaliści. Czy dalej należy książkę postrzegać jako popularnonaukową? Fakt, że grupa odbiorców jest mi nieznana, nie świadczy oczywiście, że ona nie istnieje, ale wcale także nie świadczy, że istnieje. Na wszelki wypadek powtórzę, bowiem Autorzy chyba tego nie dostrzegli, że napisałem „nieznana”, a nie „nieistniejąca”, co stanowi sporą różnicę.

Uszczypliwie można uzupełnić, że „ilość sprzedanych egzemplarzy” także nie świadczy o istnieniu grupy odbiorców, a jedynie grupy nabywców (do której sam zresztą należę). Ponieważ dowiadujemy się też od Autorów, że sprzedano wiele egzemplarzy (gratulując sukcesu, aż kusi zapytać, ile z nich sprzedano w tzw. wolnej sprzedaży) dodajmy może, iż świadczyć to może co najwyżej o sprawnej promocji i dystrybucji, niekoniecznie zaś o jakości.

Czy można napisać pasjonującą, „powieściową” książkę popularnonaukową? Oczywiście, że tak, wystarczy sięgnąć po: J. Shreeve Zagadka neandertalczyka, R. Holmes Wiek cudów. Jak odkrywano piękno i grozę nauki, J. Burke Skojarzenia. Fascynujące podróże po świecie odkryć i wynalazków, A. Moorehead Podróż, która zmieniła świat. Darwin na pokładzie Beagle’a, itd., itp. Nawet te wymienione, to książki, które mogą być punktami odniesienia dla popularyzatorów nauki. Są wciągające, ciekawe, pełne faktów, wyjaśnień, zachęcające do myślenia i podsuwające tropy do dalszych poszukiwań. Autorzy tych książek nie unikają wątków osobistych i rodzinnych, a także odniesień do historii w ogóle, a historii nauki w szczególności i udaje im się pomimo to uniknąć zarzutu plotkarstwa.

Mam niestety wrażenie, że Autorzy wielu zdań z mojego omówienia nie zrozumieli lub zrozumieli je opacznie. Piszą na przykład: „Skoro pozostawiliśmy duży niedosyt to jednak nie jest ta praca aż tak nudna jak to podkreśla Recenzent”. Wyjaśniam zatem: nie podkreślam, że jest nudna tylko raz czynię subiektywną obserwację, że taka właśnie jest. Ponadto niedosyt w czytelniku powstaje właśnie przez tę nudność pracy, jest jej skutkiem, a nie zaprzeczeniem. Podobnie jak każdy „z wielu specjalistów” i ja byłem niezmiernie „zainteresowany treścią książki” oraz jak oni „wyraziłem chęć jej nabycia”. Co jednak wyniknęło z lektury widać. Czy wrażenia „czołówki badaczy” są po lekturze odmienne?

W kolejnym akapicie Autorzy znów zdają się nie rozumieć sensu mojej wypowiedzi. Wyjaśnię zatem jeszcze raz innymi słowami: w nietypowej konstrukcji pracy, która już sama przez się zaciekawia tkwi duży potencjał. Niestety Autorzy tego atutu, czy też dobrego pomysłu nie wykorzystują, a nawet go zaprzepaszczają. Zatem postawiony zarzut w ogóle nie dotyczy konstrukcji książki, a realizacji takiego pomysłu, czyli treści, która ją wypełnia. Kontynuując tę chybioną obronę Autorzy relacjonują, co zamieścili w książce, powtarzając własnymi słowami krytykowane omówienie.

Na pytanie dlaczego nie wspomniałem w omówieniu Juliusza Kozłowskiego odpowiadam: ponieważ w omówieniu nie wymieniłem żadnego nazwiska (staram się, aby nie były one wyliczankami czy przepisaniem spisu treści), napisałem natomiast wyraźnie, że większość ważnych postaci znalazła swoje miejsce na kartach książki „Ssaki neotropików…”. Wytykam jedynie brak choćby zdania o Borysie Malkinie. Autorzy odpowiadają na to, że „nie spełniał założeń naszej książki”, bo nawet „nie gromadził zbiorów teriologicznych”. Po co więc zwracam uwagę na ten brak? Ponieważ rozdział „2.2 Historia i zasięg przyrodniczych eksploracji Ameryki Południowej prowadzonej przez Polaków” poświęcony jest ogólnie różnym polskim badaczom Nowego Świata. Wspomniani są tutaj K. Arciszewski („nie przyczynił się do poznania fauny” s.57), Józef Warszewicz (zbierał głównie florę, choć istnieją przesłanki, że „nastawiał się także na profesjonalne łowienie zwierząt” s.60), Ignacy Domeyko („Nie ma dowodów, że z życiowej wyprawy przywiózł zbiory zoologiczne” s.61), Józef Siemiradzki („Nie udało się potwierdzić, aby jakieś polskie lub zagraniczne muzeum przechowywało zbiory teriologiczne Siemiradzkiego” s.64), Tadeusz Chrostowski („Skoncentrował się głównie na zdobywaniu ptaków” s.65), Feliks Woytkowski („O ssakach właściwie nie wspominał, poza zleceniem kolekcjonowania nietoperzy” s.70), Arkady Fiedler (ssaki „raczej nie były celem jego wypraw” s.74). Właśnie z powodu wymienienia tych osób, skądinąd bardzo zasłużonych podróżników, kolekcjonerów i naukowców, zapytałem dlaczego pominięto Borysa Malkina. Był to bowiem wybitny kolekcjoner, antropolog i podróżnik. Bardzo intensywnie i długo działał na terenie Ameryki Południowej (1957-1994; w Kolumbii, Wenezueli, Gujanach, Peru, Brazylii, Boliwii i Paragwaju). Zdobyte przez niego eksponaty zasiliły kolekcje ok. 40 najbardziej znaczących muzeów Europy i Ameryk. Współcześnie nie do końca nawet wiadomo, co dokładnie zebrał Malkin. Szacuje się, że było to co najmniej 15 000 obiektów etnograficznych, 2 000 zabytków archeologicznych, 40 000 fotografii, 22 filmy i ok. 1 000 000 (miliona!) okazów zoologicznych (entomologicznych, herpetologicznych i teriologicznych). Dokumentacją jego działalności zajmowało się dotychczas… dwoje Polaków. Na temat jego życia i dorobku więcej pisze się za granicą. Autorzy deklarują przywracanie „pamięci o postaciach zupełnie w Polsce zapomnianych” – Malkin bez wątpienia do nich należy. Pomimo tego wszystkiego okazuje się, że „nie spełnił założeń książki”.

Na pytanie o inne wyczerpujące prace dotyczące biografii i osiągnięć Polaków pracujących naukowo w Ameryce Południowej odpowiadam: tak prace takie istnieją. Obok wielu znakomitych publikacji cytowanej szczątkowo przez Autorów Marii Paradowskiej, można wymienić Polski Słownik Biograficzny, W. Kietlicz-Wojnackiego (1980) Polskie osiągnięcia naukowe na obczyźnie, J.H. Retingera (1991) Polacy w cywilizacjach świata do końca wieku XIX, M. i P. Pilichów (2016) Wielcy polscy podróżnicy, którzy odkrywali świat oraz krótsze teksty J. Drohojowskiego, M. Kairskiego i wielu innych. To są tylko przykłady z literatury współczesnej.

Nazywając opisowe, zoologiczne fragmenty „kartami katalogowymi” być może rzeczywiście trochę przesadziłem – przepraszam. Szkoda, że Autorzy kilkukrotnie podkreślają, że wyjaśnili wiele nieporozumień, ustalili fakty i poruszyli ważkie kwestie. Problem polega na tym, że w swojej odpowiedzi nie wskazali które to i nadal jako „niezorientowany” czytelnik nie wiem, co pominąłem. Być może jest to jasne dla specjalistów od gryzoni, może dla taksonomów, wątpię jednak aby było to jasne choćby dla wszystkich zoologów. Jeśli się mylę, to znaczy że współczesna zoologia diametralnie różni się od innych dziedzin nauki. Inna sprawa, że nie sposób w krótkim omówieniu napisać o wszystkim. Czy do autora dwustronicowego omówienia w „Biologii w szkole” Autorzy także wystosowali podobną odpowiedź z utyskiwaniem ile ważnych wątków pominął? A może każdy poruszony w książce wątek jest ważny?

Zostałem wreszcie w tekście Autorów oskarżony, iż „ubliżam książce, że jest wyliczanką” oraz „trywializuję uznając za wyliczankę”. Moim zdaniem słowo „wyliczanka” nie jest „obraźliwe”, a na pewno nie miałem tego na myśli. Ponieważ jednak, jak się okazuje dowolne słowo można uznać za obraźliwe – proszę Autorów o przyjęcie moich przeprosin i wyrazów ubolewania, że poczuli się tym dotknięci. W pełni przychylam się do zaproponowanego w to miejsce, przez Nich samych słowa „wykaz” i określenia „wyczerpujący wykaz”, czyli jak mówi słownik: „pismo zawierające dokładne wyliczenie osób, przedmiotów, faktów itp.; spis, lista, zestawienie”. Określiłem tak zresztą nie całą książkę, a tylko pewne jej fragmenty.

Rozpoczętą w ten sposób recenzję naukową można kontynuować wskazując na szereg niekonsekwencji, rozbieżności i niedokładności. Zarzucić można jeszcze wiele np. brak odnośników bibliograficznych w Summary. Ponieważ jednak nie jest to miejsce recenzowania prac naukowych tylko omówień książek popularnonaukowych, przerwę w tym miejscu. Może lepiej, że nie jestem specjalistą zoologiem, nie chcę bowiem myśleć, co jeszcze dostrzegłbym w tej pracy będąc nim. Należy też pamiętać, że nie można mieć Autorom za złe wszystkich błędów, wszak jest to pierwszy w ich dorobku tekst dotyczący Ameryki Południowej.

Ponieważ Autorzy wprost się tego domagają, na koniec również wprost i szczerze wyrażę swoje uznanie za wysiłek włożony w przygotowanie i opublikowanie tej książki. Wiem, że praca nad tego typu tekstami jest żmudna, niewdzięczna, a samo wydanie pozycji też wymaga dużego wysiłku. Ponieważ, co już w pierwszym omówieniu podkreśliłem, uważam takie teksty za bardzo potrzebne, cieszę się, że są ludzie podejmujący się ich przygotowania. Niemniej jako książę popularnonaukową uważam tę pozycję za nieudaną. Nikomu oczywiście nie bronię lektury, ale niestety na pewno ją odradzam. Sądzę, że dla zoologów zawodowo zajmujących się tematem gryzoni, czy innych zwierząt książka ta również będzie mało przydatna. Nie ma w niej w wielu nowości, a obszerne dyskusje naukowe dotyczące morfologii, biologii, ekologii, biotopów itd. znaleźć można bez problemu w powoływanej literaturze i pozycjach pominiętych. Można tu też powtórzyć pytanie: ilu jest polskojęzycznych zoologów zajmujących się na co dzień teriofauną Ameryki Południowej? Ilu z nich zacytowało tę książkę? Najgorsze jest jednak to, że gdybym w szkolnej bibliotece natrafił na tę pozycję z pewnością nie zachęciłaby mnie ona do zajęcia się zoologią.

Na koniec zauważę, że pierwsze omówienie liczy kilka stron maszynopisu, niniejsze ok. 18. Sądzę, że już sama obszerność tych tekstów, mam nadzieję ich drobiazgowość i fakt, że przeczytałem książkę „Ssaki neotropików…” dwukrotnie świadczą o tym, że podchodzę zarówno do książki, jak też do Autorów z uwagą i szacunkiem. Postarałem się odnieść nie tylko do fragmentów „geologicznych”, ale też innych części książki. Podsumowując, skupiwszy się na wartości merytorycznej całej książki skłaniałbym się do przyznania jej 3/6, a nie jak dotychczas 4/6 punktów w „kategorii” wartość merytoryczna oraz podtrzymania dwóch pozostałych ocen. Dziękuję Autorom za zmuszenie mnie do głębszego zajęcia się wszystkimi fragmentami książki i lepszego poznania jej zalet i wad.

dr inż. Michał Wasilewski

Kategorie wiekowe: ,
Wydawnictwo:
Format:

Author

archeolog latynoamerykanista, geolog, alpinista

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content