Zakazana historia odkrycia Ameryki / Przedkolumbijscy żeglarze i odkrywcy Ameryki

Uwaga niemądra książka!

Autor: Jarosław Molenda

  • Konsultacja naukowa: BRAK!
    Wydawnictwo: Bellona
    Data wydania: 1 – 2015, 2 – 2011
    ISBN: 1 – 978-83-11-13922-0; 2 – 978-83-11-11867-6
Plan przepłynięcia Atlantyku ani nie był nowatorski, ani szaleńczy. Myśl o realności takiego rejsu wyrażali już antyczni historycy i geografowie, jak Pliniusz Starszy czy Plutarch. Są dowody, że znaleźli się śmiałkowie, których nie przerażały ogromne przestrzenie oceanów. Ale informacje o ich dokonaniach ukrywano. Po prostu wiedza o odkryciach geograficznych była w dawnych czasach bardzo ceniona i skrzętnie ukrywana. Nie chciano, aby wiedzę tę poznała konkurencja polityczna i handlowa. Znajomość nowego szlaku mogła być tak skuteczna jak najlepsza broń, jak wynalazek wojenny, ważny tak ze względów ekonomicznych, jak i militarnych. informacja wydawcy

Lektura poprzedniej książki Pana Molendy była męcząca i powodowała intelektualny dyskomfort. Jednak lektura powyższych dwóch pozycji, to poznawcza katastrofa i gwarancja poważnego kaca dla intelektu. Przemęczyłem się przez te dwie pozycje bohatersko, wyłącznie pro publico bono. Od razu, na wstępie odradzam zatem każdemu jakikolwiek kontakt z nimi. Są one intelektualnie toksyczne, są obrazą dla logicznie myślącego człowieka. Nie są także warte osobnego omawiania stąd decyzja o jednym komentarzu. Poza tym książka z roku 2015 jest skróconą (ss. 255) i nieco zmienioną wersją tej z roku 2011 (ss. 631 sic!).

Już pierwsze akapity przynoszą zapowiedź czającej się na następnych stronach tragedii. Autor pisze: „Historia wciąż pozostaje nie nauką, a swoistą sztuką, przeważnie lekceważącą święte teksty, które w różnych kulturach rodziły się w ciągu wielu stuleci, wchłaniając jeszcze starsze mity i legendy. Znalazły się w nich rzeczywiste zdarzenia, nieraz dziejące się w bardzo odległej przeszłości…” (s. 7). Te dwa zdania powinny odwieść każdego od lektury czy kupna niniejszej książki. Autor sam, na wstępie demaskuje się jako kompletny ignorant w kwestii metodyki i metodologii badawczej. Twierdzi (i w tym akapicie i w innych miejscach książki, a także w pozostałych swoich publikacjach), albo wprost albo w sposób zawoalowany, że nauki humanistyczne (w tym historia), nie mają wypracowanego aparatu badawczego, że nie posługują się obiektywnymi paradygmatami, wręcz nie mają metody i w związku z tym wszystko (każda interpretacja) jest lub powinna być dozwolona. Niewiedza i małe oczytanie Pana Molendy skłaniają go ponadto do widzenia we wszystkim tajemnicy i do oskarżania historyków o celowe niedostrzeganie „prawdy”.

Odnosząc się wyłącznie do treści przytoczonego wyżej akapitu poleciłbym Autorowi, a przy okazji innym czytelnikom naszego portalu lekturę niewielkiej, prosto napisanej ale niezwykle ciekawej książki o warsztacie profesjonalnego historyka: O „historii prawdziwej”. Mity, legendy i podania jako źródło historyczne autorstwa wybitnego polskiego historyka-mediewisty Henryka Samsonowicza. Może po przeczytaniu tej pracy Autor powstrzymałby się od produkowania takich bzdur jakie zaproponował nam w omawianych dwóch książkach.

Sformułowawszy tak zdecydowanie negatywną opinię o omawianych tekstach, nie mogę pozostawić jej bez dowodów egzemplifikujących niemoc naukową i tym bardziej popularyzacyjną Autora. Nie sposób jednak wytknąć wszystkich błędów i odnieść się do wszystkich nadużyć obecnych w tych pracach. Posłużymy się zatem kilkoma przykładami, zaznaczając, że niemal każda strona bogata jest w podobne treści.

O ile rozdział pierwszy zawiera sporo nieścisłości i dowodów na nieuważną lekturę i nieporadne wnioski wyciągane z lektury innych (głównie zresztą popularnych) książek, o tyle już rozdział drugi jest po prostu stekiem bzdur i szukaniem sensacji na siłę. Na przykład twierdzenie, że Baskowie uciekali przed Indoeuropejczykami do Ameryki Środkowej jest wyssane z palca. Opieranie go na dodatek na fakcie używania systemu dwudziestkowego po obu stronach Atlantyku jest po prostu śmieszne.

Każdemu, kto daje się jeszcze nabierać na „propagandową” interpretację mitu o „białych bogach” cywilizujących, opuszczających, a następnie powracających do różnych amerykańskich ludów polecam lekturę znów niewielkiej, lecz niezwykle treściwej i precyzyjnej pracy Arthura A. Demaresta Viracocha. The nature and antiquity of the Andean high god (1981, Harvard University, Cambridge MA). Pokazuje ona jak niewiele o historii i antropologii oraz o ludach pozaeuropejskich wiedzą piewcy teorii o konkwistadorach-bogach czy Viracochy-Quetzalquoatlu-Św. Bartłomieju Apostole. Fragmenty, w których Autor snuje takie głupie rozważania doskonale obnażają skutki pisania prac o historii i antropologii przez ludzi, którzy nie zetknęli się z teorią i metodologią tych nauk. Nie są to prace popularnonaukowe, bowiem aby takimi być, musiałyby rzetelnie cytować to, co nauka ma do powiedzenia w konkretnych kwestiach. W przeciwnym razie stają co najwyżej kiepską literaturą „fantasy”. Molenda pisze o konwergencji – dobrze, że zna takie pojęcie (choć nieświadomie sugeruje wszędzie dyfuzjonizm). Wedle niego jednak ma ono zastosowanie w odniesieniu do kultury materialnej (s. 56). Najwyraźniej Autor nie zetknął się z pojęciem i paradygmatem badawczym strukturalizmu. Nie ma także pojęcia o tzw. „perspektywach badawczych”, czy choćby o koncepcji „złudzeń” (inaczej „idoli”) sformułowanej już na przełomie XVI i XVII wieku przez Francisa Bacona. W konsekwencji zupełnie bezrefleksyjnie interpretuje wszelkie kultury pozaeuropejskie oraz ich elementy przez pryzmat osobistej, XX-wiecznej wiedzy i rozumienia świata. Nie można chyba popełnić prostszego i bardziej karygodnego błędu w naukach humanistycznych (w tym w rozważaniach historycznych).

Przejdźmy teraz do stosowanych przez Autora terminów, pamiętając, że podstawą naukowej komunikacji jest precyzja, a zatem między innymi przejrzystość semantyczna. Pierwszy problem pojawia się już w pierwszym rozdziale na stronie 13. Autor pisze o znaczeniu słowa w „języku nordyckim”. Dociekliwy czytelnik sięga do prac językoznawczych, aby poczytać sobie co to jest „język nordycki” i … od razu trafia na poważny problem. Nie ma języka nordyckiego! Nie robiąc tu kompletnego wykładu na temat klasyfikacji języków można podsumować:

  1. istnieją języki nordyckie (względnie nordyjskie), czyli inaczej języki północnogermańskie. To jest grupa języków (sic!), a nie jeden język. Nie można mówić o znaczeniu jakiegokolwiek słowa w kilku językach jednocześnie, niezależnie od tego jak blisko są one spokrewnione! Jeśli ktoś nie wierzy proszę się zastanowić nad znaczeniami słów polskich i dajmy na to słowackich, czy ukraińskich (nie wspominam nawet o różnicach znaczeń, które pojawiają się już na poziomie dialektów, na przykład słynna jagoda i borówka).
  2. Molenda pisze o okresie VIII-IX wieku A.D. Jego „pech” argumentacyjny polega na tym, że wedle większości źródeł językoznawczych właśnie ok. VIII wieku A.D. doszło do „znaczącego zróżnicowania” językowego w obrębie języków północnogermańskich, co w jeszcze gorszym świetle stawia jego tezę o tym samym znaczeniu słowa w kilku z nich.
  3. istniał język staronordyjski (staronordycki), który z kolei wywodził się z języka pranordyjskiego. Czy o niego chodzi w tekście? Skąd jednak Autor czerpie wiedzę o polu semantycznym słowa w języku martwym?
  4. kontekst zdaje się niestety sugerować, że raczej chodzi tu o znaczenie pewnego terminu w innych językach europejskich!

Tego typu nadużycia (spłycenia argumentacji i rzeczywistości) są niestety bardzo częste w pracach Molendy. Dotyczy to na przykład niezmiernie mętnego omawiania pojęcia „Normanów”. Jest to tym bardziej żenujące, że wiedzę o Normanach Autor czerpie z… popularnego, jednostronicowego artykułu Przemysława Urbańczyka ”Normanowie”, opublikowanego na łamach popularnonaukowego czasopisma Archeologia żywa (nr 1/2 2000, s.26).

Kolejną nieprawdą jest to, co pisze Autor o kordierycie (s.45). Jest to rzeczywiście minerał znany jako „kompas wikingów” lub współcześnie element tzw. „kompasu zmierzchu”. Jednak kordieryt to glinokrzemian magnezu (nie zaś „kryształ krzemu”) i ma on zazwyczaj barwę niebieską (a nie żółtą). Podając tą drugą informację Autor popełnia fundamentalny błąd myląc barwy pleochroiczne z barwami w świetle widzialnym (zwykłym). Przy okazji wykazuje się dodatkowo ignorancją podając, że zmiana barwy zachodzi, gdy promienie słoneczne padają na ów kryształ pod kątem prostym (sic!). Nie mam szczerze mówiąc pojęcia co miałoby to oznaczać? Kiedy promienie słoneczne padają na jakikolwiek przedmiot na Ziemi pod kątem prostym a kiedy nie? Możnaby uzyskać na przykład od Autora jakiś rysunek dotyczący tego zjawiska? A może bliższy opis tej „sensacji”? Powiedzieć tu natomiast, że to, co pisze Autor o działaniu „kompasu” kordierytowego jest nieścisłością, a nawet powiedzieć, że to błąd to mało. Nie przypisujmy mu złych intencji i nie nazywajmy tego kłamstwem, jednak sam sobie odbiera niezwykle ważne argumenty. Pisze on bowiem, że użycie kordierytu było możliwe, ale „niebo musiało być bezchmurne, a słońce powinno się znajdować 10 stopni nad horyzontem”. W rzeczywistości sens używania tego wynalazku tkwił w tym, że dzięki swoim właściwościom pleochroicznym umożliwiał on ustalenie pozycji Słońca … przy zachmurzonym niebie! To właśnie chmury powodują bowiem polaryzację wiązki promieniowania VIS i wystąpienie zjawiska pleochroizmu w krysztale. Ponadto sens stosowania kordierytowego „kompasu zmierzchu” (np. w lotnictwie) wynika stąd, że umożliwia on dość dokładne określenie położenia Słońca znajdującego się poniżej linii horyzontu – nawet do 7° (przy okazji można zwrócić uwagę, że „Słońce” to w tym przypadku nazwa własna gwiazdy w naszym układzie planetarnym i jak każdą nazwę własną w języku polskim, pisze się ją z dużej litery!). Na koniec można dodać, że bezrefleksyjnie używany przez Molendę termin „kamień słoneczny” odnosi się do zupełnie innego minerału (zob. niżej).

Kolejną nieprawdę spotykamy już na stronie 50: „Mumifikacja, z całym pracochłonnym procesem, stosowana była wśród większości plemion pacyficznego wybrzeża Ameryki Południowej”. Poproszę o dowody! Po pierwsze proszę o wyjaśnienie, co w tym kontekście znaczy słowo „plemię”, o jakie plemiona chodzi, jakie plemiona znamy ze wspomnianego wybrzeża? Następnie proszę o przykłady mumifikacji, jak rozumiem sztucznej, czyli wykluczamy naturalne procesy (są one ex definitione dość mało pracochłonne dla człowieka). Bardzo jestem ciekaw, co przytoczyłby Autor w odpowiedzi.

Na kolejnej stronie Autor znów obnaża swoją niewiedzę. Z emfazą pisze o „rdzawych włosach” mumii znajdowanych w Peru wyraźnie sugerując ich europejska genezę. A czy Autor słyszał o zjawisku rudzenia włosów post mortem? Czy zetknął się z terminami eumelanina i feomelanina? To właśnie ta druga odmiana melaniny, barwnika który odpowiedzialny jest za odcień skóry i włosów, rozpadając się wolniej niż eumelanina powoduje cynamonowo-rdzawo-czerwone barwy włosów u części mumii. Oczywiście domyślam się, że zasada „brzytwy Ockhama” jest odstręczająca dla autorów pragnących ugrać „sukces” wydawniczy na swoich publikacjach.

Parę stron później, pomimo łez rozpaczy, na ustach czytelnika może pojawić się cień uśmiechu – Autor pisze o pierwszych Europejczykach w Ameryce. W jego „wizji” była to najwyraźniej grupa siwych, białobrodych starców, którzy dziarsko przemierzali tropiki Ameryki Centralnej i Południowej, a także zapierające dech w piersiach wysokości Andów niosąc kaganek cywilizacji ciemnym ludom Nowego Świata. Niejako przy okazji, że tak oględnie napiszę „szerokim gestem” rozsiewając swój materiał genetyczny wśród lokalnych ludów (jak wynika z tekstu Molendy jest go w Ameryce prekolumbijskiej bardzo dużo). Cóż za cudowna wizja dla europejskich starców umierających w domu na chiragrę, podagrę i szereg innych schorzeń. Zaiste magnetyzm uzdrawiającego raju Nowego Świata musiał być wielki dla takich geriatrycznych wycieczek, nie dziwne więc, że uległ mu i Kolumb – co zresztą Molenda niemal wprost pisze. Sądząc poza tym po skłonności współczesnych europejskich emerytów do egzotycznych podróży magnetyzm ów działa do dziś.

Analogicznie do ikonograficznych argumentów przytaczanych przez Molendę na temat obecności białych (lub chińskich) osadników w Amerykach możnaby dowodzić, że Polskę zamieszkiwali ciemnoskórzy ludzie, na podstawie wizerunków Czarnej Madonny. To tak samo jakby na podstawie architektury świątyni Wang w Karkonoszach dowodzić wpływów chińskich w drewnianym budownictwie Sudetów, a jeszcze lepiej w średniowiecznej Skandynawii (skąd wspomniana świątynia została do Karpacza przeniesiona w XIX wieku). Piszę o tym, bowiem Autor proponuje takie karkołomne wnioski na podstawie analizy zabytków z Kolumbii i Ekwadoru (s.111-112).

W wielu miejscach wyraźnie widać, że Autor wręcz nie ma pojęcia, nie rozumie o czym pisze. Jest tak choćby we fragmentach dotyczących badań genetycznych (s.75-76), datowań 14C (s.95) albo formowania się gleb (s.105), analiz biochemicznych (s.96) czy językoznawstwa (s.130-131). Nawet pisząc o kole kompromituje się nie widząc różnicy pomiędzy znajomością koła jako figury geometrycznej, a koła jako elementu maszyny, czy mechanizmu (s.81 – gdzie „oburza się”, że przecież „nie jest prawdą, że Indianie nie znali koła”). Momentami zdaje się nawet nie rozumieć istoty nauki i metody naukowej, pisząc na przykład „nauka nie wierzy” (s.106). Mnóstwo jest też u Niego kuriozalnych zdań (tzw. „skrótów myślowych”), które tekst czynią żałośnie śmiesznym, jak na przykład: „balsamiści rozprostowali głowę” (s.87), „układ kryształków i włókien charakterystyczny dla rośliny” (s.88), „sproszkowała włosy i chemicznie wyzwoliła cząsteczki” (s.96). Czy w tekście „Przedkolumbijscy żeglarze…”: „warto wspomnieć o pewnej niezanotowanej prekolumbijskiej wyprawie do Ameryki” (s.127). To ostatnie zdanie pod względem „logiki” przypomina słynne stwierdzenie jednego z polskich podróżników-reporterów: „Najwięcej nieznanych plemion jest w Brazylii”.

Normą w książkach podobnych do dwóch tutaj omawianych jest podawanie informacji niesprawdzonych, niewiarygodnych, bałamutnych, bez przypisów, odrzucanie i ignorowanie faktów niewygodnych, czynienie sensacji z oczywistości (znamienne zdanie z „Prekolumbijskich żeglarzy…”: „Doskonałość tych konstrukcji świadczy o mistrzostwie i wiedzy ich twórców. Aby je postawić, murarze musieli posłużyć się pionem sznurkowym i poziomicą” (s.428)), co bardzo ułatwia snucie fantazyjnych rozważań z nauką ani jej popularyzacją nie mających absolutnie nic wspólnego. Często pojawia się stwierdzenie „istnieją dowody”, ale nie przytacza się jednak tych „dowodów”. Można śmiało powiedzieć, że rozważania takich autorów nie mają również wiele wspólnego z prawdą. Zdają się oni nie przyjmować do wiadomości, że istnieje coś takiego jak metafora, metonimia, symbol, archetyp… Na siłę chcą każdy tekst interpretować dosłownie, nie dając na przykład autorom kronik prawa do fantazjowania. Poza ich horyzontem poznawczym zdają się również pozostawać takie pojęcia jak apokryf, baśń, legenda czy nawet oszustwo, nie mówiąc już o bardziej wysublimowanych „chwytach kronikarskich” i problemie kontekstu kulturowo-historycznego. Wreszcie nie podejmują wysiłku poznania wielu prac naukowych z łatwością ulegając mirażowi zaawansowanych kultur, które pojawiają się „znikąd” (tak pisze np. Molenda o kulturze i ceramice Valdivia w Ekwadorze – s.125).

W tekstach podobnych do omawianych tutaj żaden rygor naukowy nie ma znaczenia. Pojęcia synchroniczności i diachroniczności wydarzeń są zupełnie pomijane. Autorzy niejednokrotnie w wydarzeniach, które są chronologicznie późniejsze upatrują przyczyn wydarzeń, które miały miejsce wcześniej (sic!). Molenda postępuje tak na przykład pisząc o zasiedleniu Ameryk w perspektywie zasiedlania Polinezji. Również pojęcie datowania wydarzeń jest absolutnie lekceważone. Nawet średnio uważny czytelnik dostrzeże zapewne, że sam Molenda w dwóch miejscach podaje dwa różne datowania kultury Moche: na stronie 74 – od I wieku n.e.; zaś na stronie 101 – już 1500 B.C. (sic!). O ile pierwsze datowanie jest zbliżone do prawdy, o tyle drugie jest wierutną bzdurą. Nikt, nigdy nie datował żadnych zabytków Moche na taki okres! Zresztą większość pozostałych datowań także nie jest zgodna ze współczesnym stanem wiedzy archeologicznej czy historycznej.

W omawianych pracach, aż roi się od „drobniejszych” błędów. Nie ma pasożytów Andyostoma duodendale (s.75) tylko Ancylostoma duodenale, które na dodatek mają polską nazwę (niepodaną w tekście) – tęgoryjec dwunastnicy. Poza tym nicienie to nie rodzina tylko typ w taksonomii biologicznej. Na dodatek, co może dla niniejszego tekstu jest ważniejsze, Ancylostoma to rodzaj występujący na terenie tzw. Starego Świata (w klimacie tropikalnym). Na obszarze Nowego Świata występuje natomiast blisko spokrewniony, lecz jednak zasadniczo odmienny rodzaj Necator i jego przedstawiciel Necator americanus, którego po polsku nazywamy nekatorem amerykańskim. Wywołują one podobne schorzenia i podobnie pasożytują, nie są jednak tym samym, a rozdzielenie ich linii rozwojowych nastąpiło na długo przed zasiedleniem Ameryk! Posługiwanie się zatem ich obecnością w przewodzie pokarmowym ludzi po obu stronach Atlantyku, jako dowodem na migracje transoceaniczne jest po prostu nieuczciwe.

Koki nie gromadzi się, ani nie przewozi w „belach” (s.104). Kamień słoneczny to nie kordieryt (s.45), tylko skaleń – plagioklaz. Woreczek na liście koki to chuspa, a nie chusta (s.101). Ciekawe skąd Autor czerpie wiedzę o pierwotnym brzmieniu imion w kulturach niepiśmiennych (s. 125)? Itd., itp.

Katalog błędów, nieścisłości i nadużyć merytorycznych, logicznych i interpretacyjnych obecnych w tych książkach możnaby niestety kontynuować – przerwijmy jednak w tym miejscu. Publikacje te i im podobne są jak brudna bomba. Rozsiewają tyle intelektualnych „nieczystości” i szkodzą w taki sposób, że należy przede wszystkim zapobiegać ich wydawaniu i wprowadzaniu do obrotu. Wspomnienie, że znów znalazło się w nich sporo literówek i innych błędów składu jest w powyższym kontekście w zasadzie mało istotne. Dziwię się wydawnictwu, że zgadza się na uczestnictwo w takich przedsięwzięciach. Zdecydowanie odradzam lekturę – szkoda czasu i nerwów. To nie są książki popularnonaukowe tylko zestaw impresji Autora nie mających zamocowania w rzeczywistości.

Kategorie wiekowe:
Wydawnictwo:
Format:

Author

archeolog latynoamerykanista, geolog, alpinista

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content